Tyle się dzieje i tak mało mam wolnego czasu, że brakuje chwili na napisanie tego wszystkiego, co chodzi mi po głowie. Zaległe notki o orientation i pierwszym clusterowym spotkaniu czekają. Dzisiaj wreszcie się zabrałam, żeby opowiedzieć Wam o wycieczce, co prawda krótkiej i takiej, która niestety skończyła się głównie siedzeniem i łażeniem po centrach handlowych, a to nie jest coś, co wilki lubią najbardziej, ale jednak wycieczce.
Zebrałyśmy się we trójkę w Newton Center (które nagminnie nazywam Miastem, co budzi lekką konfuzję u osób trzecich, bo Miasto to przecież Boston!). Na przeuroczej stacyjce na wskroś amerykańskiego T. T wygląda, jakby je ktoś wyciął z filmu. Amerykańskiego. W ogóle tu wszystko wygląda, jak powycinane z amerykańskich filmów. Ludzie, domy, uśmiechy. Nawet psy zdają się być na wskroś amerykańskie. Po raz pierwszy budzi się we mnie opór przed asymilacją. Chociaż wszyscy są bardzo mili i serdeczni. Takie to nieracjonalne...
Lekkim wyzwaniem było ogarnąć jak dotrzeć do Bostony, jak kupić bilet, jak go skasować. I gdzie wysiąść! A nie byłbyśmy kobietami, gdybyśmy po drodze nie odwiedziły kilku sklepów! Przedw wszystkim Victoria's Secret! (;
(to foto z aparatu Fridy)
Ale tak na prawdę dużo więcej zabawy miałyśmy zwiedzając całoroczny, dwupiętrowy przybytek świąteczny - Christmas in Boston. Nigdy, przenigdy wcześniej nie widziałam tylu różnych, różniastych ozdób w jednym miejscu! Choinki, mikołaje, renifery, bostoński 'Lobster' do zawieszenia na choinkę! Można tam też znaleźć bombki (dla niektórych bańki :P) w przefantastycznych kształtach. Nawet footballowych, soccerowych czy baseballowych!
(foto z aparatu Fridy)
(foto z aparatu Fridy)
Nawet m&m'sowe łańcuchy! (:
A cały ten raj znajduje się na przeciwko Quincy Market - czegoś, co przypomina całoroczny, zadaszony bazar, z tym, że w środku są 'fast foodowe' restauracje (można tam zjeść dosłownie wszystko, przeróżne smakołyki z różnych stron świata. Myślę, że jak się bardziej odważę, to porobię więcej zdjęć samego środka i napiszę coś więcej) a po obu stronach budki z czymś w stylu pamiątek.
A na przeciwko wejścia stoi przeogromna choinka.
(foto z aparatu Fridy)
Droga pomiędzy stacją T a Quincy Market jest dosyć przyjemna i niedaleka, pod warunkiem, że akurat nie jest potwornie zimno, jak nam się trafiło. Wiało straszliwie. I spójrzcie, na razie śniegu nie ma, ale w drodze powrotnej, zaraz jak tylko minęłyśmy przecudne miejsce z choinkami (to też całkiem popularny motyw z filmów amerykańskich)...
... i kilka podobnie wyglądających okien wystawowych...
Zaczęło sypać cudnymi śnieżynkami.
Także jak dotarłyśmy pod Cambridge Galeria było już biało. Na zewnątrz.
Na szczęście w środku było miejsce, żeby się ugrzać, coś zjeść i napić czegoś ciepłego. I takim oto sposobem dowiedziałam się w amerykańskim DD, że tutaj biała kawa nazywana jest regularną z mlekiem... I oczywiście wydałam też trochę pieniążków z mojej pierwszej, au pairowej wypłaty. Na razie nie jest źle, $50 starcza mi na tydzień (: Większość idzie na kawę i cudne słodycze (:
I uwierzcie, śnieg został do samiuśkiego wieczora, jak wychodziłyśmy z galerii.
A nawet ciągle się sypał z nieba.
To było w sobotę. Dzisiaj ciągle jest jeszcze biało.
White Christmas w tym roku, hym?