czwartek, 19 grudnia 2013

Snowy Boston

Zapadało mi MA śniegiem. Nie wiem, czy całe, ale Boston, Newton i okolice są pięknie białe. Dzisiaj śnieg już trochę topnieje, ale przedwczoraj była potworna śnieżyca. W tę cudną śnieżycę prowadziłam samochód ze szpitala do domu. Nie, nie, nie. Chyba nic poważnego. Po prostu miałam odebrać dziecko ze szkoły, ale nagle się rozpadało tak, jakby to był koniec świata. No i Host zadecydował, że on musi do szpitala na chwilę, bo ma wizytę umówioną a po drodze odbierzemy chłopca.

Tyle się dzieje i tak mało mam wolnego czasu, że brakuje chwili na napisanie tego wszystkiego, co chodzi mi po głowie. Zaległe notki o orientation i pierwszym clusterowym spotkaniu czekają. Dzisiaj wreszcie się zabrałam, żeby opowiedzieć Wam o wycieczce, co prawda krótkiej i takiej, która niestety skończyła się głównie siedzeniem i łażeniem po centrach handlowych, a to nie jest coś, co wilki lubią najbardziej, ale jednak wycieczce.

Zebrałyśmy się we trójkę w Newton Center (które nagminnie nazywam Miastem, co budzi lekką konfuzję u osób trzecich, bo Miasto to przecież Boston!). Na przeuroczej stacyjce na wskroś amerykańskiego T. T wygląda, jakby je ktoś wyciął z filmu. Amerykańskiego. W ogóle tu wszystko wygląda, jak powycinane z amerykańskich filmów. Ludzie, domy, uśmiechy. Nawet psy zdają się być na wskroś amerykańskie. Po raz pierwszy budzi się we mnie opór przed asymilacją. Chociaż wszyscy są bardzo mili i serdeczni. Takie to nieracjonalne... 


Lekkim wyzwaniem było ogarnąć jak dotrzeć do Bostony, jak kupić bilet, jak go skasować. I gdzie wysiąść! A nie byłbyśmy kobietami, gdybyśmy po drodze nie odwiedziły kilku sklepów! Przedw wszystkim Victoria's Secret! (;


(to foto z aparatu Fridy)

Ale tak na prawdę dużo więcej zabawy miałyśmy zwiedzając całoroczny, dwupiętrowy przybytek świąteczny - Christmas in Boston. Nigdy, przenigdy wcześniej nie widziałam tylu różnych, różniastych ozdób w jednym miejscu! Choinki, mikołaje, renifery, bostoński 'Lobster' do zawieszenia na choinkę! Można tam też znaleźć bombki (dla niektórych bańki :P) w przefantastycznych kształtach. Nawet footballowych, soccerowych czy baseballowych! 


(foto z aparatu Fridy)

 (foto z aparatu Fridy)



 Nawet m&m'sowe łańcuchy! (:



A cały ten raj znajduje się na przeciwko Quincy Market - czegoś, co przypomina całoroczny, zadaszony bazar, z tym, że w środku są 'fast foodowe' restauracje (można tam zjeść dosłownie wszystko, przeróżne smakołyki z różnych stron świata. Myślę, że jak się bardziej odważę, to porobię więcej zdjęć samego środka i napiszę coś więcej) a po obu stronach budki z czymś w stylu pamiątek. 


A na przeciwko wejścia stoi przeogromna choinka.

(foto z aparatu Fridy)

Droga pomiędzy stacją T a Quincy Market jest dosyć przyjemna i niedaleka, pod warunkiem, że akurat nie jest potwornie zimno, jak nam się trafiło. Wiało straszliwie. I spójrzcie, na razie śniegu nie ma, ale w drodze powrotnej, zaraz jak tylko minęłyśmy przecudne miejsce z choinkami (to też całkiem popularny motyw z filmów amerykańskich)...


... i kilka podobnie wyglądających okien wystawowych...


Zaczęło sypać cudnymi śnieżynkami.




Także jak dotarłyśmy pod Cambridge Galeria było już biało. Na zewnątrz.




Na szczęście w środku było miejsce, żeby się ugrzać, coś zjeść i napić czegoś ciepłego. I takim oto sposobem dowiedziałam się w amerykańskim DD, że tutaj biała kawa nazywana jest regularną z mlekiem... I oczywiście wydałam też trochę pieniążków z mojej pierwszej, au pairowej wypłaty. Na razie nie jest źle, $50 starcza mi na tydzień (: Większość idzie na kawę i cudne słodycze (:


I uwierzcie, śnieg został do samiuśkiego wieczora, jak wychodziłyśmy z galerii. 




A nawet ciągle się sypał z nieba. 
To było w sobotę. Dzisiaj ciągle jest jeszcze biało. 
White Christmas w tym roku, hym?

piątek, 13 grudnia 2013

Where is my Honeymoon?...

Akulturacja to proces, który zachodzi na styku dwóch kultur. To ogół zjawisk powstały w wyniku bezpośredniego lub pośredniego ich kontaktu. To powstawanie nowej jakości, nowych wzorców, niekiedy ich unifikacja czyli ujednolicenie lub całkowita dominacja którejś z grup. Brzmi to tak poważnie... Jakby w ogóle nie dotyczyło jednostek. Ale to własnie każdy indywidualny, pojedyńczy przykadek, każdy człowiek, który musi sobie poradzić z rzeczywistością odmienna od tak dobrze mu znanej jest podmiotem i przedmiotem oddziaływania akulturacji. Na swój sposób śmiesznie bezbronny i nieporadny, jak pięciolatek, który zrobił właśnie coś bardzo, bardzo niewłaściwego i nie ma najmniejszego pojęcia co.

Całemu temu zamieszaniu toważyszy coś, co mądrzy ludzie nazwali szokiem kulturowym. To taka reakcja na zmianę otoczenia fizycznego, społecznego i zmianę funkcjonowania psychicznego w obcym kulturowo środowisku. W nowym otoczeniu wiele nas dziwi, zaskakuje, wydaje sie niedorzecznym. Ciało funkcjonuje trochę inaczej, zmieniają się wartośći odżywcze naszego pokarmu (w Turcji zaczęły mi się kosmicznie łamać paznokcie i wypadać włosy!), rytm dobowy, zasady funkcjonowania społecznego. Niejednokrotnie dochodzi do zachwiania w sieci wsparcia społecznego.

A jeszcze mądrzejsi ludzie wymyślili sobie, że cały ten magiczny proces akulturacji można podzielić na trzy fazy: miesiąca miodowego, szoku kulturowego i stabilizacji.

No ja się pytam, gdzie? Gdzie do diaska jest mój miesiąc miodowy?!
Podobno miałam mieć. Podobno miałam być tak zachwycona Stanami, Wielką Ameryką. Tą onieśmielającą potengą. Że przecież ja tutaj jestem, wreszcie, że się mój American Dream spełnia.

Zamiast tego...

Depresja. Głęboka, pobrzmiewająca smutnie w kątach mojego pustawego, nowego pokoju. Dołek. Lekko przerażający. Taki, że naciągnąć kołdrę na głowę. Taki, że trzeba się mocno przekonywać, że jednak wypada z łóżka wstać, że się do czaegoś zobowiązałam. Taki, że łzy same kapią sobie po policzkach. Bezdźwięcznie, bezgłośnie, bezradnie niemo. Spływają bez choćby najlżejszego szlochu.

Ale, co dziwne, następny dzień był łatwiejszy. Następny łatwiejszy od poprzedniego. I jeszcze następny jeszcze łatwiejszy.

I tak dotarłam do dzisiaj, gdzie w sumie kładę się do łóżka całkiem usatysfakcjonowana. Moze jeszcze nie absolutnie szczęśliwa i pewna własnego szczęścia, ale już nie czuję się źle. Nie powiem, że czuję się bardzo dobrze i że to wszystko jest łatwe. Minął tydzień i zaczynam się przyzywczajać.

Może jestem przypadkiem, który potwierdza model 'J', gdzie samopoczucie jest najgorsze na początku a później zaczyna się poprawiać. A może to tylko świadomość, że znalazłam Starbucksa w swojej małej mieścince a angielski nie jest taki przerażający.



czwartek, 5 grudnia 2013

Kilka szalonych dni

W tym momencie wydaje mi się, jakbym z Polski wyjechała bardzo, bardzo, bardzo dawno temu. A tak na prawdę wszystko zdarzył się przedwczoraj plus 6 dodatkowych godzin.

Wczesnym rankiem wpakowałam się z rodzicami do samochodu, jak gdyby nigdy nic. Kolana mi nie drżały, nie byłam zdenerwowana, nie było mi smutno nawet. Ot, jadę. A jeszcze widoki za oknem były wręcz przecudne - wschodzące słońce. Na prawdę nie pamiętam, kiedy tak wcześnie wstałam ostatnio i kiedy tak źle mi się spało.


Samolot wystartował. Oderwał się od ziemi. Za każdym razem dziwię się dosyć mocno, jakim cudem taka metalowa puszka może podołać temu wyzwaniu. Przecież to tylko trochę blachy, które wznosi się do góry. O mrowieniu pisałam wczoraj. Nie przypuszczałam natomiast, że przy okazji załapię się na tak piękny widok z okna (okna! Udało mi się siedzieć koło okna! Chociaż skrzydło czasem przeszkadzało.)


Lot do Stanów jest długaśny. Zecydowanie umiliła mi go książka, którą doczytałam praktycznie do końca. Nie będę też narzekać na lot. Serdecznie mnie rozczuliły te ich pudełeczka, w których serwują jedzenie. Latałam dużo, biorąc pod uwagę sam ostatni rok, różnymi liniami. Żadna z nich nie wpadła na tak ładny pomysł.


Podczas lądowania usilnie próbowałam wypatrzeć Statuę Wolności, ale... chyba nie jest tak gigantyczna i przytłaczająca, jak się spodziewałam. NYC przywitało nas światłami. Widok na swój sposób piękny, ale... trochę żałowałam, że nie ma śniegu. Tak jakoś mi się marzy pooglądać Big Apple całe zaśnierzone. 


Sam hotel jest miejscem tak miło uroczym, chociaż zanim się do niego dostałyśmy udało mi się dokonać kolejnego odkrycia: tureccy kierowcy nie są najbardziej szalonymi na świecie. W niecałą godzinę po tym, jak postawiłam swoje cudne stopy na amerykańskiej ziemi zobaczyłam, jak auto przed autem w którym siedziałam nagle skręca w prawo i... wjeżdża na trawnik tylko po to, żeby się dostać do równoległej ulicy. Jak powiedziała Jody, możliwość prowadzenia samochodu jest prawem nabywanym przez każdego Amerykanina już w momencie urodzenia. 

Jody jest w ogóle niesamowicie charyzmatyczną kobietą, o której będę chciała napisać osobną notkę. O niej i o samym orientation. Jeśli moje gadulstwo pozwoli. Na razie jest więcej rzeczy, które chciałabym powiedzieć, niż wolnego czasu do mojej dyspozycji.

Wczoraj zwiedzaliśmy NYC. Tak na szybko, bardzo w biegu, po ciemku i bez śniegu. Brzmi prawie jak tragedia. I sama na początku tak myślałam, dopuki się nie okaząło, że mój aparat nawet sobie radzi w takich paskudnych warunkach oświetnelniwych. W ogóle Hości mi zrobili bardzo miłą niespodziankę sponsorując wycieczkę. Pyszczek mi się tak bardzo cieszył jak bardzo się nie spodziewałam. Czyli bardzo, bardzo, bardzo. 

Pierwszy w kolejce był widok ze szczytu, z samej góry 70tego piętra Rockefeller Center.







I przy okazji udało nam się zobaczyć złoty pierścień (powinnam to wielkimi literami zacząć?), a z jakiegoś koncertu obok nas przegoniono. W ogóle pod względem dostępu do kultury NYC wydaje się być przecudownym miastem. Dag, nasz przewodnik, powiedział, że w wakacje w Central Parku znudzone gwiazdy kina wystawiają Szekspira!




Next stop Vegas, please! chciałabym zaśpiewać, ale po drodze trafiło się jeszcze Times Square.



No i oczywiście nie może zabraknąć słodkich twarzy Au Pairs! (:


 A po drodze z Times Square do umówionego punktu spotkania napatoczył się jeszcze M&M's store. Obowiązkowy, trzypiętrowy raj.




A dla uwieńczenia całości, wreszcie widok mojej upragnionej Statuy Wolności. Co prawda z daleka, ale jednak.


Potem w hotelu, po prysznicu i już w łóżku można się było cieszyć upolowanymi cudami.


Dzisiaj z kolei właśnie minął długi dzień siedzenia i słuchania. Najwyższy czas złapać trochę snu. Jutro pierwsze spotkanie z Host Family i chłopcami!

Dobranoc do tych, którzy nie śpią! (:

środa, 4 grudnia 2013

Czas zacząć

Droga do Warszawy. Niemrawe siedzenie z rodzicami na lotnisku. Taka trochę stypa, bo co niby powiedzieć? Znikam na cały długi rok. Taka powsinoga ze mnie. Potem ten niezręczny moment pożegnania. Cały czas miałam poczucie, że muszę się jakoś trzymać. Potem kontrola bagażu i ostatnie spojrzenia za siebie. 

Potem zaczyna się czekanie na samolot. I dla coniektórych szybkie zakupy w duty free (na pokład, za poleceniem jednej z pań tam pracujących, kupiłam niesamowitą książkę, nad którą przepłakałam połowę lotu). Pomiędzy przekroczeniem bramki kontroli a wejściem na pokład samolotu zdążyłam pomyśleć, że zgubiłam nauszniki - kiedy już spisałam je na straty, okazło się, że jakimś cudem wepchnęłąm je do torby. A potem miałam na tyle szczęścia, aby zostać wybraną do dodatkowej kontroli. W sumie jeszcze w tym momencie, przed zamknięciem drzwi samolotu, chyba da się stchórzyć i uciec.

Ja czułam... nic. Może jak bym się właśnie wybierała na dwutygodniowe wakacje. Samolot zaczął kołować czy jakkolwiek to się nazywa, żeby ustawić się pod wiatr. Silniki zabuczały w ten specyficzny sposób, fizyka zadziałała wbijając nieco w fotel. No i właśnie w tym momencie poczułam mrowienie. Witaj przygodo. 

Jakkolwiek, na lotnisko JFK dotarliśmy bez większych problemów. Dopiero na lotnisku udało mi się zgubić aparat, który jakiś miły pan w końcu znalazł, pan z obsługi (wcześniej usilnie próbowało mi pomóc trzech innych panów). Potem już bez mniejszych problemów znalazłyśmy kogoś od Au Pair in America, kto wsadził nas w odpowiedni samochód i tak dotarłyśmy do przeuroczego Double Tree Hotel. 

Jest tyle rzeczy do opowiedzenia! Tyle rzeczy się dzieje! A ja taka padnięta! A Jody niesamowita!

Piszę te słowa z cichą nadzieją, że jutro będę miała więcej siły, żeby cokolwiek opowiedzieć. 

Bless ya (;


niedziela, 1 grudnia 2013

Podróże

Nie mówię o wycieczkach. Nie mówię o tygodniowych wyjazdach z biurem, które są wypełnione raczej kontrolowanymi atrakcjami, a kiedy pojawia się problem pomaga go rozwiązać lokalny opiekun. Nie mam na myśli wizyt w miejscach typowo turystycznych, życia w hotelach, posiłków czekających w restauracji.

Nie.

Są takie chwile, kiedy człowiek rzuca się w nieznane. Pakuje swój dobytek, wyjeżdża i... stawia czoła rzeczywistości. Czasem nawet takiej, która nie jest po jego myśli. Znam bardzo wielu ludzi, których sama myśl o podróży przeraża, jakkolwiek dosyć często wybierają się na wycieczki. Nie wiem od czego to zależy. Może po prostu, jak powiedziała mi kiedyś Dagna (przemądra kobieta, którą poznałam na jednym z treningów), niektórzy ludzie potrzebują, by chwycić ich dłoń i pokazać, że nie ma się czego bać.

Właściwie, to kiedy podróżujesz, jest wiele rzeczy, które mogą budzić obawę. Ale jest też wiele rzeczy, z których nie zdajemy sobie sprawę. Myślę, że każdy samotny podróżnik może przechodzić przez pewne kryzysy i mieć trudności, o których się częśto nie wspomina i które się pomija przy snuciu epickich opowieści.

Po pierwsze:
Najważniejszą rzeczą, której się nauczyłam o podróżach do tej pory jest fakt, że gdy podróżujesz to zawsze za kimś tęsknisz. Kiedy opuszczasz swój kraj - tęsknisz do rodziny i przyjaciół, tęsknisz do swoich ulubionych nawyków, do miejsc, do przedmiotów. Tęsknisz do partnera. Kiedy opuszczasz miejsce, w którym przez chwilę byłeś, zaczynasz tęsknić do ludzi tam spotkanych, często do jedzenia specyficznego dla regionu, do atmosfery, do otoczenia... Do tysięcy drobnych rzeczy, które nawet ciężko jest wymienić. Podróżowanie to umiejętność mówienia 'dzień dobry' po raz pierwszy i 'do zobaczenia' po raz ostatni. Jeśli boli, to całkiem normalne. Musisz się nauczyć, jak pozwalać rzeczom odchodzić.

Po drugie:
Życie nie będzie czekać. Świat się nie zatrzyma. Rzeczywistość, którą zostawiłeś za sobą ciągle będzie istnieć. Twoi przyjaciele będą się bawić na imprezach bez Ciebie. Będą świętować swoje urodziny, Nowy Rok i wykorzystywać wszystkie inne okazje. Będą brać śluby. Całkiem prawdopodobne, że ktoś może w międzyczasie umrzeć. To samo dotyczy świąt, które wcześniej mogły nawet wydawać się nieznaczące. A Ty z daleka będziesz obserwować, jak życie w Twoim domu mija. A Ty możesz tęsknić.

Po trzecie:
Adrenalina. To nie jest ten typ adrenaliny, jak przy skoku na bungee czy ze spadochronem. To nie jest ten typ adrenaliny jak przy locie paralotnią. To strach przed niewiadomym. Nie podróżowałam nigdy stopem, bo nie miałam okazji. Natomiast kiedy samolot startuje, kiedy odrywa się od ziemi, możesz poczuć to specyficzne mrowienie w koniuszkach palców. Możesz poczuć, jak trzepocze Twoje serce - jak ptak uwięziony w klatce z żeber. Nie znasz nikogo. Nie znasz języka. Nie znasz otoczenia. To jest adrenalina.

Po czwarte:
Podróżowanie czyni Cię dojżalszym. Uczysz się, jak sobie poradzić w nowych, czasem ekstremalnych sytuacjach. Uczysz się, jak zdobywać przyjaciół (z którymi za jakiś czas będziesz musiał się pożegnać...), jak zjednywać sobie ludzi. Uczysz się, jak się spakować.
Po pierwszej mojej podróży doszłam do wniosku, że na kilkanaście dni mogę się spakować w bardziej efektywny sposób, niż w dwie walizki (na drugą podobną eskapadę zabrałam już tylko jedną, nie ważyła chyba nawet ośmiu kilo!). Po drugiej, dużo dłuższej przygodzie wiem, że jeśli w ciągu roku czegoś na siebie nie założyłam ani razu, nic się nie zmieni. Nie ważne, jak bardzo będę uwielbiać daną bluzkę - i tak jej nie założę. Może więc spokojnie zostać w domu.

Po piąte:
Podróżując musisz uzbroić się w cierpliwość. Przede wszystkim względem samego siebie i swojej nieporadności. Nikt Cię nie rozumie. Nikt o to nie dba. Zrobienie zakupów, zamówienie posiłku - czynności, które w domu wykonujesz w kilka minut tu trwają wieki.
W Turcji bardzo chciałam upiec szarlotkę. Uwierzcie mi, przeszłam chyba pięć sklepów i już miałam się poddać. Wróciłam zrezygnowana do swojego mieszkania. Na szczęście współlokatorka była na tyle miła, że podpowiedziała, że cynamon to po turecku 'tarcin'. Wyobraźcie sobie, że wybrałam się do kolejnego sklepu, pod blokiem, skierowałam do półki z przyprawami i... znalazłam 'tarcin' bez najmniejszego problemu. Wow.

Po piąte:
Historie. Tak. Kiedy wyjdziesz z domu, już po jednej wyprawie, masz tysiące tak nieprawdopodobnych historii do opowiedzenia, że Twoi znajomi zaczynają Cię podejrzewać o wyolbrzymianie. Ale wszystko, co mówisz, jest prawdą. Te historie są tak piekne i tak niezwykłe, że nie ma najmniejszej potrzeby ich wyolbrzymiać. Sama mam tyle genialnych opowieści... I dopuki nie zaczęłąm podróżować, nie wierzyłam, że zwykłego śmiertelnika mogą takie rzeczy spotkać. Mogą. Nie tylko Cejrowski ma fascynujące życie. Ty też możesz.

Po szóste:
Twoje matematyczne zdolności zaczynają się rozwijać. Głównie dlatego, że w głowie, nawet mimowolnie, ciągle przeliczasz waluty. Ja potrafię już konwertować z euro na dolray, z tureckich lir na złote i właściwie wszystkie dowolne kombinacje tych czterech walut. Tylko z macedońskimi drahmami sobie nie radzę, spędziłam tam zbyt mało czasu a różnica w przelicznikach jest zbyt drastyczna, jak na moje mozliwości.

Po siódme:
Z podróżami jest jak z tatuażami. Jeśli spróbujesz raz, będzie Cię korciło do następnych. Zacznij powoli: pojedź w nowe miejsce, samodzielnie. Może na wakacje? Zacznij od głębokiej wody. Albo utoniesz, albo nauczysz się pływać. W momencie, kiedy najbardziej będziesz chciał wracać do domu, kiedy najbardziej będziesz żałował decyzji, kiedy poczujesz się najsłabszy - znajdziesz siłę. To Twój moment walki lub ucieczki. Jeśli wygrasz, jeśli znajdziesz tę wewnętrzną siłę, będziesz wdzięczny samemu sobie, że podołałeś. I całkiem prawdopodobne, że zapragniesz wpakować się w następną podróż.
Przed pierwszą poważną podróżą, trzymiesięcznymi praktykami w Turcji, wyłam. Wyłam tak przerażona, że w ogóle się w to wszystko wpakowałam. Tak bardzo żałowałam zostawić swoją rzeczywistość, która akurat jak na złość - zaczęła być idealna... Po prawie roku mogę powiedzieć, że to była jedna z lepszych decyzji, jaką w życiu podjęłam.

Ktoś kiedyś powiedział, że podróżujemy, bo albo przed czymś uciekamy, albo za czymś gonimy. Cóż, ja wiem, jakie są moje motywacje. Każdy znajdzie swoje.

fot. znalezione w internecie

poniedziałek, 25 listopada 2013

Ostatni tydzień/Last week

Co można robić na tydzień przed wyjazdem na przynajmniej roczną przygodę?
What can you do one week before your at least one year adventure?

Zapewne się pakować, gromadzić wszystkie potrzebne rzeczy wraz ze wszystkimi potrzebnymi dokumentami. Panikować mniej lub bardziej, przewidując tysiące czarnych scenariuszy. Być może żałować, że się podjęło taką a nie inną decyzję. Albo nie móc zasnąć z tego wszystkiego.
Undoubtedly, you can pack all of your necessary things and documents. You can be more or less panicked, and expect a thousands of bad things to happen. Maybe you can regret you made such a decision. And after all you can have problems with falling into a sleep.

A ja? 
And I?

Ja plotę sznureczki do średniowiecznych sakiewek, które powoli kończę haftować. Przy wojowniczych dźwiękach bębnów i kobzy, jakimi oczarowała mnie Clanadonia albo przy trochę komercyjnych, ale mimo wszystko porywających skrzypcach Garretta. Nucę sobie radośnie pod nosem, myślę o wyborze soundtracku do mojego nieprzewidywalnego, czy też raczej niemożliwego do przewidzenia scenariusza.  
I'm making fingerloop brides to medieval purses which I'm slowly finishing to embroide. The warrior sounds of Clanadonian drumms and pipes, and commercial but thrilling Garrett's violin keep me company. I'm humming quietly and trying to chose soundtrack for my unpredictable or rather not possible to predict script.

W duszy ciągle spokój, w pokoju lekki haos. Walizki już praktycznie spakowane, ale w trochę nierozgarnięty sposób. Znając siebie w niedzielę siądę nad nimi jeszcze raz, wyrzucę wzystko, połowe rzeczy uznam za niewarte zabrania. 
My soul is calm, but my room - messy. I almost packed my luggage, in very chaotic way. As I know myself, on Sunday I'll try pack them again, throwing away half of things of which I'll think 'not worth to takie'.

Wiem już kiedy lecę. I wiem jak bardzo 'shitty' miejsce mam. W samym środku. Żadnego okna koło mnie, więc nie wchodzą w grę zdjęcia chmurek, ani też nie z brzegu, żebym mogła wykorzystać ten bezproduktywny czas na drzemkę. Ale biorę na pokład swoje magiczne pudełko z sutaszem, żywiąc cichą nadzieję, że nie odbiorą mi jej jako produktu zakazanego przy kontroli. Przetrwamy, prawda?
I know when is my flight. And I know how much bad sit I have. In the middle. No window near me, so I have no chance for taking some pictures of clouds or use this unproductive time for nap. But I'm going to take on board my magic box with soutache. I hope needles are not forbidden on the plane. I should survive, shouldn't I?

Za tydzień o tej godzinie, czasu polskiego, będę w samolocie.
For week from now at this time (I mean Polish time zone), I'll be on the plane. 

No cóż, witaj przygodo, prawda? [W tym miejscu Wilk mruga zawadiacko okiem].
Well, hello adventure, doesn't it? [Now Wilk's blinking to you]


czwartek, 21 listopada 2013

Mała rzecz/Small thing

Najstarsza pociecha moich Hostów obchodziła niedawno urodziny. Trzynaste. A co się z tym wiąże - również Bar Micwę. 
The oldest child of my Hosts had his birthday a few days ago. And what was related with this - also his Bar Mitzvah. 

Po pierwsze Host Mama zaangażowała mnie trochę w pomoc. Chodziło o powymyślanie ozdób stołu. Z tego, co się orientuję to Bar Micwa jest dosyć ważnym wydarzeniem w życiu dzieciaczka. To w tym momencie przechodzi spod skrzydeł matki pod opiekę ojca i 'staje się mężczyzną'. Nasze współczesne standardy są trochę inne, zdecydowanie się wydłużył okres adolescencji i wczesnej dorosłości, wraz z postępem gospodarczym, lepszą ogólną sytuacją finansową krajów europejskich i amerykańskich (części azjatyckich zapewne też, ale nie posiadam na ten temat żadnej zdecydowanej wiedzy, więc nie będę się wypowiadać), i wydaje mi się całkiem prawdopodobne, że w przyszłości może jeszcze bardziej się wydłużać. Teraz się nie prokreujemy tak szybko, wolimy się rozwijać w innych dziedzinach i aspektach życia. Ale Bar Micwa jest tradycją pochodzącą jeszcze sprzed epoki Chrystusa, gdzie osoba 50cioletnia uznawana była za starą. Dzisiaj całe to zamieszanie ma trochę inny wydźwięk, nie aż tak drastyczny jak kiedyś. Tym bardziej, że pociecha moich Hostów na dobrą sprawę niedługo przejdzie spod opieki jednej Au Pair pod opiekę drugiej. Czyli mnie. (:
At first, I was a bit involver by Host Mom in arrangements. I was asked about some ideas for centerpieces. As the best of my knowledge Bar Mitzvah is quite important event in childs' life. In this day they came from mothers' to fathers' care and boy became a men. Nowadays the standards kinda different: adolescence and early adulthood periods are longer, what's caused by growing economic development and better financial situation of European and American countries (I suppose also some Asian countries, but I have no trusted informations about it and any knowledge, so I'll keep silence to not make somebody wrong), and this seems to be quilte likely for me, that in a future those periods can be even longer than now they are. We don't procreate so quickly, instead we prefer to develop ourselves in thousands other ways and fields. But Bar Mitzvah ia the tradition from ages even before Christ, when 50nth y.o. was elder and old. Today this ceremony has a bit different meaning, maybe not so 'drastic' at the other days. Moreover, the kid of my Host wil came from one Au Pair's to another care so soon. I mean to my care. (: 

A z racji jego urodzin stwierdziłam, że pójście na pocztę i wysłanie pocztówki z życzeniami nie jest zbyt dużym wysiłkiem. Jak pomyślałam, tak też zrobiłam. Radocha dziecka i Hostów była niewymierna. W sensie, małym nakładem uzyskałam bardzo dużo. 
And due to the fact that he has his birthday, I thought that's not a big effort to go to a post office and send a postcard with wishes. And as I thought, I did. Kid's joy and Hosts was priceless. I mean: I didn't do so much, but I've got a lot. 

Ludziki, pamiętajcie, że takie małe gesty są bardzo ważne. I najlepiej, jeśli płyną z potrzeby serducha. Z tej głębokiej głębi, gdzie powinna się mieścić miłość, którą macie do świata. To znaczy, byłoby świetnie gdyby w ogóle Wasze serducha całe były pełne miłości.
Guys, remember those small things matter! And if they come from yours hearts is the best. From this the deepest deep, where you should keep all of the love for world. I mean, it was great if yours hearts could be all full of love. But it's good to do things because you want, not because you have to. 

***
Do mojego wyjazdu zostało 11 dni. To tylko trochę więcej, niż tydzień. Chyba ciągle nie dociera do mnie powaga sytuacji. Natomiast jestem tak podekscytowana zakupami przedwyjazdowymi, że dopadła mnie bezsenność. Stąd notka o 3:30 a.m. czasu polskiego. Później chyba aż potłumaczę starsze, nie przetłumaczone jeszcze notki. 
11 days left to my flight. That's a bit over one week. I still don't feel like I'm going. However, I'm so ectited with shopping before travel that I can't sleep. So that's why I'm finishing writing this note at 3:30 a.m. according to the Polish time zone. I think the next one thing what I gonna do is to translate my earlier posts which I had no time to translate.

Prawdopodobnie jak będę miała z głowy pakowanie, będę tak podekscytowana spotkaniem z hostami, że bezsenność potoważyszy mi trochę dłużej. 
Once I'll finished with shopping I be so excited with meeting my Hosts, so I suppose insomnia stays as my friend for bit longer time.

fot. znalezione w internecie/photo was founded on the Internet

wtorek, 12 listopada 2013

Wilk politycznie: Psycholog

Tych kilka nieparzyście dobranych liter, śmiesznych spółgłosek i nie mniej zabawnych samogłosek, w których mieści się znaczenie. Etykieta. Mniej, lub bardziej niewinny kod, który każdemu wskaże odrobinę inny pejzaż. Skorupa, którą łatwo można rozbić.

Słowo.

To słowo mnie przerasta, nie dorastam do tego słowa. Jeszcze nie dorosłam. Pulsuje nade mną, jak czerwona, ostrzegawcza lampa, w pustej i smutnej ciszy odpowiedzialności. Za samego siebie przede wszystkim i za moje własne działania, które mogą rezonować w życiu innych, jak kamień rezonuje słabnącymi kręgami na tafli jeziora. Jak kropla deszczu, która wzburza mętną kałużę.

Kilka dni temu ciśnięto we mnie tym słowem, jakby ciskano orzechem włoskim. Twardym, ściśniętym niewinnie w skorupce, skulonym tak bezpiecznie pod zdrewniała tarczą, jak noworodek zawinięty w koce. Uśmiechnęłam się swoim najpiękniejszym z kolekcji społecznych uśmiechem. Tak, tak. Jestem z siebie dumna. Psycholog. Jak to pięknie brzmi. Jakie to ciągle puste, nienapełnione znaczeniem słowo. Skorupa bez orzecha. Bezbronna łupinka. Ta zewnętrzna strona. Kołdra, bezpieczny koc, pod którym można się skulić odpierają ataki bolesnej rzeczywistości.

Nie wiem nic. Nie mam o niczym najmniejszego pojęcia. Taki ze mnie psycholog. Mogę Ci opowiedzieć o Freudzie, Hipokratesie i Skinnerze. Jeśli chcesz, wymienię podział zaburzeń osobowości według DSM IV i może nawet ICD a potem powiem, jak bardzo terapie są nieskuteczne w róznych przypadkach. Potem opiszę, dlaczego Prozac działa i co ma wspólnego miłość z endorfiną, wazopresyną i oksytocyną, a żeby nie kończyć tak smutno przytocze kilka paragrafów z kodeksu etycznego, którego przestrzeganie jest jedynie sprawą honoru i indywidualnego prawa precedensowego.

Jestem psychologiem. Moje naiwne ego rośnie w siłę, wypina pierś dumnie, pręży obliczę w stronę słońca. Narcystycznie obstępluję sobie ściany swojego pokoju tą małą, śmieszną pieczątką, na której drobniutkie literki, słowo, które wyrasta ponad mnie zostało wycięte w tej stereotypowo burej gumie. Psycholog.

Po raz kolejny i tego roku wypuszczono na świat nierozgarniętą bandę kreatur, które nie będą nawet próbowały poddać w wątpliwość swoich kompetencji. Uwierzą w swoją siłę, wiedzę i wiarę, beztrosko próbując uszczęśliwić świat. Ilu wśród nich jest tymi, którym warto zaufać? Który z nich będzie się z dbałością i troskliwością rozwijać dalej? Kto będzie pracować cężko? Kogo prywatne kazusy nie będą przeinterpretowywały prawa na własną, egoistyczną korzyść? Kto zachowa chociażby resztki pokory? Kto nie uwierzy, że jednak nie posiadł i raczej nie posiądzie żadnej boskiej, ponadnaturalnej siły? Kto pozwoli innemu na jego inność i oprze się pokusie naginania go według własnej woli? Kto będzie w stanie zdobyć się na uważność względem drugiej istoty?

I kto w ogóle zada sobie jakiekolwiek pytanie?

środa, 6 listopada 2013

Hipsterski lans/Hipster lans

Hipsterski lans w łódzkim coffee heaven. Large gingerbread latte – kolejny malutki gwoździk do mojej bezglutenowej diety. Przeżywałam małą torturę kiedy miałam zdecydować, czym porozkoszuję się dzisiaj. Turtle latte zwycięża zwykle, ciężko się oprzeć mieszance kawy, mleka i zielonej herbaty. Brzmi dziwnie, prawda? Też podchodziłam do tego wynalazku z ostrożnością, lekko kręcąc nosem i pfyfając po cichu, że kto to takie cuda widział. Ale od kiedy spróbowałam, tak zostałam wierną fanką, chociaż w sieciówce, jaką jest coffe heaven ta zielona herbata to jakiś magiczny, zapewne pełen chemii proszek, który wsypują do kubeczka. Grunt, że nie czuć kawy. O tak, taką właśnie jestem miłośniczką kawy – uwielbiam ją tym bardziej, im mniej w mojej kawie czuję kawę. Gingerbread latte daje radę. Nawet nie muszę słodzić.
Now. I'm practicing hipster lans in Coffee Heaven in Łódź. Large gingerbread latte is the next one small nailly for bearing my gluten free diet. To have to chose what will make me pleasure today was a torture. Usually Turtle Latte is the winner, because it's difficult to resist coffee mixed with milk and green tea. It sounds weird, isn't it? Yeap, I was really careful with this invention, but since I tried, I became great fan. Never Mind that in Coffe Heaven by green tea they understand some strange powder full of chemicals, which probably even never lied next to green tea. For me the most important thing for me is that I don't taste coffee in my coffee :D Gingerbread Latte fulfilled my expectations. I even don't have to add sugar. 

A co robię w Łodzi?
But... What am I doing in Łódź?

No cóż. Od kiedy Konsulat Amerykański zmienił zasady dostarczania dokumentów, trzeba się najzwyczajniej w świecie przejechać do siedziby TNT. A najbliższa siedziba TNT względem mojego aktualnego położenia geograficznego jest w Łodzi właśnie.
Well. Since U.S. Consulate changed the rules of delivery applicants' passports, I had to come to TNT office. And the closest TNT office to my actual geographic point of living is in Łódź.

Pokonawszy utrudnienia MPK, moją nieznajomość Łodzi, różne różniaste rozkopy, które wydają się przybierać na intensywności do wprost proporcjonalnie zbliżającej się zimy, przyodziana w swój wilczy kaptur (ha! skończyłam go wczoraj wieczorem!) upolowałam swój paszport. Dokładnie na stronie 16 wlepiona jest wiza z moim creepy wizowym zdjęciem i wszystkimi potrzebnymi informacjami. Oczywiście, nie żebym wcześniej nie miała w paszporcie wolnych stron do wlepienia wizy... Może po prostu USA nie lubi Turcji i Macedonii, z których mam stempelki powbijane wcześniej (; Jest jeszcze karteczka, że uwaga! ta wiza nie gwarantuje wstępu na teren Stanów Zjednoczonych. Już wiem, dlaczego T. tak panikował w zeszłym roku.
After I get the better of MPK, my own lack of knowledge about the city, road works which seems to be as much big as winter is close, wearing my wolf's hood (yeees! it's finally done!) I've get back my passport. My visa is exactly on the 16th page of my passport, with creepy picture of mine and all necessary informations. Of course it's not like I have no free pages before the 16th. I suppose U.S.A. just don't like Turkey and Macedonia, from which I have visas on previous pages. I found also small parer with note, that visa in my passport doesn't mean I'll be allowed to enter the territory of U.S.. So now I know why T. worried so much last year.

U mnie z kolei 'spokój i długie ruchy'. Zero stresu. Przynajmniej w tym momencie. Czekam, przygotowuję się. Jutro odbiorę międzynarodowe prawo jazdy, jeszcze kupię walizkę. Czarną. Na kółkach. Dużą. I mogę się pakować. I jechać.
Anyway, I'm chilled. No stress. In this moment. I'm waiting, and preparing myself. Tomorrow I'll get my international driving licence, and I'll buy suitcase. Black. With wheels. Big. And I'll can pack my stuff, and go.


Witaj przygodo! (:
Hello Adventure! (:


A tutaj w moim kapturze/Here I am in my hood (:

sobota, 2 listopada 2013

Ostatni miesiąc

Jeśli nie wydaży się żadna tragedia, za miesiąc o tej porze będę w okolicy Nowego Jourku.

Na razie nie jestem ani szczęśliwa, ani zdenerwowana. Towarzyszy mi taki miły spokój rzeczywistości, która jeszcze się nie do końca uświadomiła. Całkiem prawdopodobne, że poczucie nierzeczywistości będzie mi towarzyszyć nawet, kiedy rzeczywistość się podzieje.

Tymczasem, robię listę rzeczy, które trzeba opanować 'przed'. Poskromić chaos.

I Host Mama do mnie dzwoniła we wtorek. W pierwszej chwili myślałam, że coś się stało. Coś strasznego. Bo mail żebym podała swój numer telefonu jeszcze raz, nie nastroił mnie optymistycznie. Czekałam przerażona, wyobrażając sobie, że jednak nie chcą mnie za członka swojej rodziny, z jakichś bliżej nieokreślonych i trudnych do wyjaśnienia przyczyn.

W końcu mała, komórkowa bestia zabrzęczała a na jej wyświetlaczu pojawił się bezsprzecznie amerykański numer. Odebrałam z sercem trzepoczącym się w piersi, jak z ptakiem w klatce z żeber. I zbombardował mnie potok słów. W sumie miłych. Od gratulacji tytułu magistra aż po odpowiedź na mój dylemat społeczny, który pozwoliłam sobie przedstawić w którymś z wcześniejszych maili. A pomiędzy tymi słowami propozycja wczesniejszego przyjazdu.

Tak, kiedy Host Mama stwierdziła, że musi do mnie zadzwonić, przez chwilę rozważałam taką opcję. Ale myślałam, że będzie to 18 listopada, nie 4. Umarłam.

Nie, chyba nie dałabym rady zdązyć w aż tak ekspresowym tempie. No i nie chciałam fundować stanu przedzawałowego swojej rodzinie, szczególnie dziadkowi, który już postanowił umrzeć w ciągu tego roku (;

Więc pozostało mi tylko odliczanie i pakowanie się.

wtorek, 29 października 2013

Konsulat amerykański

I kolejny krok za mną.
Przebrnęłam przez cały proces rejestracji na spotkanie w Konsulacie i własciwie nie było to takie bolesne, jak przypuszczałam. Fakt, zajęło trochę czasu, chyba ze trzy godziny - dokładne wypełnienie wszystkich rubryczek, sprawdzenie, czy nie zrobiłam gdzieś jakiegoś głupiego błędu, opłacenie wizyty, etc., etc.

Byłam umówiona na 9.30 w krakowskim Konsulacie i mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać, jako że znajomy trochę ponad rok temu przechodził przez tę samą, małą katorgę.

Kompulsyjnie wyszłam wcześniej, żeby się w żadnym razie nie spóźnić przypadkiem. Byłam koło 9 na miejscu i zauważyłam ludzi stłoczonych jak bydełko po drugiej stronie ulicy, na przeciwko majestatycznie (no nie do końca, ale słowo majestatycznie ładnie brzmi) wznoszącej się kamienicy z dumnie powiewającą nad drzwiami amerykańską flagą. Te drzwi to jak brama do Raju, brama do spełnienia mażeń. Za tymi drzwiami podziało się tyle smutnych rozczarowań.

Spytałam się jakiegoś pana ze stadka, o co chodzi i jak to się wszystko robi. I dowiedziałam się, że co chwilę wychodzi dwójka mężczyzn, zbierają dokumenty i wydają karteczki. A potem się wchodzi do środka.

Więc poczekałam na swoją kolejkę. Tak, byłam zestresowana. Ale z drugiej strony powtarzałam sobie, że nie ma mozliwości, żebym wizy nie dostała, no bo kto jak nie ja jest tak perfekcyjnym kandydatem na Au Pair (;

W środku pikałam na bramce ^^ Zaśmiałam się do Strażnika, że to biżuteria pewnie. Biżuteria i obcasy mi pikały. Nie wzięłam ze sobą nic, prócz pieniędzy na autobus i kawę 'grab&go', potrzebnych dokumentów i dowodu osobistego. Wszystko w przeźroczystej koszulce. Po tym pikaniu przepuścili mnie dalej bez problemu i z uśmiechem.

Później żartowałam z Panią z Okienka, która pobierała moje odciski palców. Też było miło. Chyba ją przez to trochę wybiłam z rytmu pracy, bo aż zapomniała mi dać tej ładnej, żółtej koszulki. I w ogóle na koniec się Jej pytam 'to już po krzyku?'. Uśmiechnęła się 'u mnie tak, teraz proszę wziąć numerek i poczekać'.

Podziękowałam. Wzięłąm numerek. Poczekałam. Przy okazji poczytałam broszurkę, którą od Pani dostałam. W sumie nie trwało to moje czekanie jakoś strasznie długo. Nie wiem ile, bo nie miałam zegarka, ale w końcu przyszła moja kolej. Magiczne piknięcie, numer 38, okienko czwarte. Z drżącymi kolanami ruszyłam na spotkanie z przeznaczeniem. Wyglądając zabójczo, elegancko i z najsympatyczniejszym usmiechem, na jaki mnie było stać. Moje obcasiki wystukiwały drżące stacatto.

- Dzień dobry, hello - prawie szepnęłam dygając lekko.
Pan się uśmiechał.
- Hello, how are you?
- I'm fine, thank you. - I następny uśmiech.
- Prosze przyłożyć środkowy palec lewej ręki do czytnika. Musiałam się chwilę zastanowić, która to lewa. a Później, który to środkowy palec. Jak się pytałam, czy chodzi mu o 'ten' wpadłam na pomysł, żeby pokazywć wewnętrzną stronę dłoni, a nie zewnetrzną xD

Potem się mnie spytał, czy byłam już kiedyś Au Pair. Dlaczego zdecydowałam się na program. I tu nie mogłam się powstrzymać, żeby nie powiedzieć, z szerokim uśmiechem, że pewnie to juz słyszał tysiące razy, ale uwielbiam dzieci. I że pracuję z nimi odkąd zdałam do liceum. I że bardzo lubię międzynarodowe środowisko. Że biorę aktywny udział w projektach unijnych nazwanych 'Młodzież w Działaniu' - w tym miejscu brwi Pana powędrowały wysoko w stronę niebios. Chyba po raz trzeci widziałam ten rodzaj zdziwienia i zaskoczenia, tak wyrazistego na amerykańskiej twarzy. Wnioskuję, że Pan wiedział, czym jest ten projekt i że się czegoś takiego nie spodziewał. Dodałam też, że swoje praktyki robiłam w Turcji, w ośrodku młodzieżowym. A moja Host Family jest pochodzenia tureckiego.

Czy mówię po turecku. Tak, trochę, mam nadzieję nauczyć się mówić lepiej. To był też jeden z powodów, dla których z tak dużym entuzjazmem zareagowałam na moich Hostów. Czy turecki jest trudny? Nie, nie tyle trudny, co zupełnie inny, niż polski, angielski czy nawet niemiecki. Zasady gramatyczne są kompletnie różne, ale jeśli się do nich przyzwyczaisz, to dalej idzie już całkiem prosto. A w jakim wieku są dzieci? Mario ma 12 lat, ma teraz urodziny w listopadzie. Sandro 8.

Zapraszam po odbiór paszportu z wizą za kilka dni. A confirmation of placement? Albo jeszcze jakieś inne dokumenty? Pan się uśmiechnął. Nie są potrzebne, to juz wszystko. Na prawdę? Tak, życzę miłego pobytu. Och... Dziękuję. Miłego dnia również. Uśmiech, dygnięcie. Dowidzenia. Pan też się uśmiechał, tak bardzo miło.

Jeszcze szybkie 'do widzenia, miłego dnia' i usmiech dla Pani z Okienka, tej od odcisków. Potem to samo do strażników.

A za kilka dni będę mieć swój święty paszport z jeszcze bardziej świętą wizą w swoich małych, zachłannych łapkach.

piątek, 18 października 2013

Stres/Stress

Kiedy ponad rok temu (dokładnie we wrześniu 2012) wpadłam na pomysł, że zostanę Au Pair, nie przypuszczałam, że wiąże się to z tak dużym obciążeniem emocjonalnym. A w ostatnich dniach moja umiejętność czekania jest mocno nadwyrężana i testowana. 
When over year ago (exactly on September 2012) I found the idea to become an Au, I didn't suppose it's bounded with such an emotional tension. And last days my ability to wait is strained and tested. 

Po pierwsze za niedługo czeka mnie potwornie ważny egzamin, który będzie uwieńczeniem nie zawsze aż tak ciężkiej pracy, pięcioletniej. Nie zawsze była to walka z prowadzącymi zajęcia o zaliczenie i ocenę. Częściej walka o to, żeby po prostu móc studiować. Wierzcie, ciągnięcie pracy i studiów w tym samym czasie nie jest łatwe, a jednak wiele osób po prostu musi. I musi dać radę. Więc siedzę i się uczę. I głowa mnie boli od tych dróg pyłokomórkowych i Prozacu. 
First of all, there is an extremely important exam waiting for me. This exam will be the crowning not always hard work, work of five years. Not always I fighted just for good mark and passing. More often that was a fight just for possibility to study. Believe me, working and studying in the same time aren't easy, but a lot of people just must do like this. And those people have to deal with it. So now I'm sitting and learning, and I have headache cause of this theories about brain and Prozac (that's not direct translation, but I'm not sure how to translate some of neurobiological terms).

Więc się stresuję. 
So I'm stressed.

I jeszcze to czekanie. Na dokumenty, na spotkanie w ambasadzie, na kuriera z paszportem, potem na samolot. I na orientation. I na poznanie rodziny. I na to jak będzie. 
Moreover, this waiting. For documents, for appointment at embassy, for courier with my passport, after all of this for plane. And for orientation. And for meeting with the family. And for how it will like to be. 

Jeszcze półtora miesiąca. Zleci tak szybko. 
I have month and half more. That will pass so fast.

Na razie jestem kłębkiem nerwów. Ale, co cieszy mnie bardziej, umiem sobie z tym poradzić. Na drodze do stania się Au Pair jest wiele mniejszych i większych stresów. (;
Now I'm like a bundle of nerves. But... I can deal with this, what makes me happy. On the way to become an Au Pair is a lot of bigger and smaller stressors. 

poniedziałek, 14 października 2013

Niespodzianka/Surprise

Powiem Wam, że cały czas mam otwartą zakładkę ze swoim kontem na Au Pair In America. Tak kompulsywnie. Dzisiaj rano się tam zalogowałam i znalazłam taki oto miły widok:
I have to tell you, card with my Au Pair In America's profile is all the time open. So compulsive. This morning I logged in, and I saw such a nice view:


Więc podskoczyłam radośnie, jeszcze radośniej pisnęłam, bo mam syndrom Niewiernego Tomasza - nie uwierzę, dopuki nie zobaczę. Całkiem prawdopodobne, że wątpić będę, że to się dzieje na prawdę nawet siedząc w samolocie. Ale to już ostatni krok. Teraz czekam na kuriera z DHLu z moją magiczną kopertą i ustalam wizytę w ambasadzie. Jutro fotograf i poszukiwanie sukienki na rozdanie dyplomów.
So I jumped cheerfully, even more cheerfully squeaked, cause I suffer for Doubting Thomas syndrome - I'll not believe till I see. I suppose sitting in airplane to U.S.A. I'll still have doubts. But that's the last one step. Now I'm waiting for DHL courier with my magic envelope, and I'm going to settle up the appointment in embassy. Tomorrow I make photo and find dress for graduation and taking my diploma. 

Bogowie, to wszystko się dzieje na prawdę.
Goodness, this is really happening.

Swój sceptycyzm, ostrożny pesymizm utrzymuję na wodzy. Wolę myśleć, że to raczej przejaw zdrowego realizmu. Nie cieszyć się za bardzo, cieszyć się trochę, dopinać powoli ale sukcesywnie wszystkie guziki. Iść do przodu małymi kroczkami. Do swoich celów. 
I hold on my scepticism, careful pessimism. I prefer to think that's rather a kind of healthy realism. Not to enjoy too much, enjoy just a bit. Checked slowly, but successfully all 'to does' points. To go with small steps. To get my goals.

Wewnętrznie, tam pod skórą, jestem trochę zdenerwowana. Czuję to, kiedy po raz kolejny powtarzam o neurologicznych podstawach funkcjonowania emocji czy o tym, jakim cudem widzimy. 
I'm bit nervous somewhere inside me, somewhere under my skin. I feel this, when I study and repeat about neurology of emotions or why we can see.

Entuzjazm. Ale taki bardzo ostrożny.
That's enthusiasm. But really careful enthusiasm.