czwartek, 19 grudnia 2013

Snowy Boston

Zapadało mi MA śniegiem. Nie wiem, czy całe, ale Boston, Newton i okolice są pięknie białe. Dzisiaj śnieg już trochę topnieje, ale przedwczoraj była potworna śnieżyca. W tę cudną śnieżycę prowadziłam samochód ze szpitala do domu. Nie, nie, nie. Chyba nic poważnego. Po prostu miałam odebrać dziecko ze szkoły, ale nagle się rozpadało tak, jakby to był koniec świata. No i Host zadecydował, że on musi do szpitala na chwilę, bo ma wizytę umówioną a po drodze odbierzemy chłopca.

Tyle się dzieje i tak mało mam wolnego czasu, że brakuje chwili na napisanie tego wszystkiego, co chodzi mi po głowie. Zaległe notki o orientation i pierwszym clusterowym spotkaniu czekają. Dzisiaj wreszcie się zabrałam, żeby opowiedzieć Wam o wycieczce, co prawda krótkiej i takiej, która niestety skończyła się głównie siedzeniem i łażeniem po centrach handlowych, a to nie jest coś, co wilki lubią najbardziej, ale jednak wycieczce.

Zebrałyśmy się we trójkę w Newton Center (które nagminnie nazywam Miastem, co budzi lekką konfuzję u osób trzecich, bo Miasto to przecież Boston!). Na przeuroczej stacyjce na wskroś amerykańskiego T. T wygląda, jakby je ktoś wyciął z filmu. Amerykańskiego. W ogóle tu wszystko wygląda, jak powycinane z amerykańskich filmów. Ludzie, domy, uśmiechy. Nawet psy zdają się być na wskroś amerykańskie. Po raz pierwszy budzi się we mnie opór przed asymilacją. Chociaż wszyscy są bardzo mili i serdeczni. Takie to nieracjonalne... 


Lekkim wyzwaniem było ogarnąć jak dotrzeć do Bostony, jak kupić bilet, jak go skasować. I gdzie wysiąść! A nie byłbyśmy kobietami, gdybyśmy po drodze nie odwiedziły kilku sklepów! Przedw wszystkim Victoria's Secret! (;


(to foto z aparatu Fridy)

Ale tak na prawdę dużo więcej zabawy miałyśmy zwiedzając całoroczny, dwupiętrowy przybytek świąteczny - Christmas in Boston. Nigdy, przenigdy wcześniej nie widziałam tylu różnych, różniastych ozdób w jednym miejscu! Choinki, mikołaje, renifery, bostoński 'Lobster' do zawieszenia na choinkę! Można tam też znaleźć bombki (dla niektórych bańki :P) w przefantastycznych kształtach. Nawet footballowych, soccerowych czy baseballowych! 


(foto z aparatu Fridy)

 (foto z aparatu Fridy)



 Nawet m&m'sowe łańcuchy! (:



A cały ten raj znajduje się na przeciwko Quincy Market - czegoś, co przypomina całoroczny, zadaszony bazar, z tym, że w środku są 'fast foodowe' restauracje (można tam zjeść dosłownie wszystko, przeróżne smakołyki z różnych stron świata. Myślę, że jak się bardziej odważę, to porobię więcej zdjęć samego środka i napiszę coś więcej) a po obu stronach budki z czymś w stylu pamiątek. 


A na przeciwko wejścia stoi przeogromna choinka.

(foto z aparatu Fridy)

Droga pomiędzy stacją T a Quincy Market jest dosyć przyjemna i niedaleka, pod warunkiem, że akurat nie jest potwornie zimno, jak nam się trafiło. Wiało straszliwie. I spójrzcie, na razie śniegu nie ma, ale w drodze powrotnej, zaraz jak tylko minęłyśmy przecudne miejsce z choinkami (to też całkiem popularny motyw z filmów amerykańskich)...


... i kilka podobnie wyglądających okien wystawowych...


Zaczęło sypać cudnymi śnieżynkami.




Także jak dotarłyśmy pod Cambridge Galeria było już biało. Na zewnątrz.




Na szczęście w środku było miejsce, żeby się ugrzać, coś zjeść i napić czegoś ciepłego. I takim oto sposobem dowiedziałam się w amerykańskim DD, że tutaj biała kawa nazywana jest regularną z mlekiem... I oczywiście wydałam też trochę pieniążków z mojej pierwszej, au pairowej wypłaty. Na razie nie jest źle, $50 starcza mi na tydzień (: Większość idzie na kawę i cudne słodycze (:


I uwierzcie, śnieg został do samiuśkiego wieczora, jak wychodziłyśmy z galerii. 




A nawet ciągle się sypał z nieba. 
To było w sobotę. Dzisiaj ciągle jest jeszcze biało. 
White Christmas w tym roku, hym?

piątek, 13 grudnia 2013

Where is my Honeymoon?...

Akulturacja to proces, który zachodzi na styku dwóch kultur. To ogół zjawisk powstały w wyniku bezpośredniego lub pośredniego ich kontaktu. To powstawanie nowej jakości, nowych wzorców, niekiedy ich unifikacja czyli ujednolicenie lub całkowita dominacja którejś z grup. Brzmi to tak poważnie... Jakby w ogóle nie dotyczyło jednostek. Ale to własnie każdy indywidualny, pojedyńczy przykadek, każdy człowiek, który musi sobie poradzić z rzeczywistością odmienna od tak dobrze mu znanej jest podmiotem i przedmiotem oddziaływania akulturacji. Na swój sposób śmiesznie bezbronny i nieporadny, jak pięciolatek, który zrobił właśnie coś bardzo, bardzo niewłaściwego i nie ma najmniejszego pojęcia co.

Całemu temu zamieszaniu toważyszy coś, co mądrzy ludzie nazwali szokiem kulturowym. To taka reakcja na zmianę otoczenia fizycznego, społecznego i zmianę funkcjonowania psychicznego w obcym kulturowo środowisku. W nowym otoczeniu wiele nas dziwi, zaskakuje, wydaje sie niedorzecznym. Ciało funkcjonuje trochę inaczej, zmieniają się wartośći odżywcze naszego pokarmu (w Turcji zaczęły mi się kosmicznie łamać paznokcie i wypadać włosy!), rytm dobowy, zasady funkcjonowania społecznego. Niejednokrotnie dochodzi do zachwiania w sieci wsparcia społecznego.

A jeszcze mądrzejsi ludzie wymyślili sobie, że cały ten magiczny proces akulturacji można podzielić na trzy fazy: miesiąca miodowego, szoku kulturowego i stabilizacji.

No ja się pytam, gdzie? Gdzie do diaska jest mój miesiąc miodowy?!
Podobno miałam mieć. Podobno miałam być tak zachwycona Stanami, Wielką Ameryką. Tą onieśmielającą potengą. Że przecież ja tutaj jestem, wreszcie, że się mój American Dream spełnia.

Zamiast tego...

Depresja. Głęboka, pobrzmiewająca smutnie w kątach mojego pustawego, nowego pokoju. Dołek. Lekko przerażający. Taki, że naciągnąć kołdrę na głowę. Taki, że trzeba się mocno przekonywać, że jednak wypada z łóżka wstać, że się do czaegoś zobowiązałam. Taki, że łzy same kapią sobie po policzkach. Bezdźwięcznie, bezgłośnie, bezradnie niemo. Spływają bez choćby najlżejszego szlochu.

Ale, co dziwne, następny dzień był łatwiejszy. Następny łatwiejszy od poprzedniego. I jeszcze następny jeszcze łatwiejszy.

I tak dotarłam do dzisiaj, gdzie w sumie kładę się do łóżka całkiem usatysfakcjonowana. Moze jeszcze nie absolutnie szczęśliwa i pewna własnego szczęścia, ale już nie czuję się źle. Nie powiem, że czuję się bardzo dobrze i że to wszystko jest łatwe. Minął tydzień i zaczynam się przyzywczajać.

Może jestem przypadkiem, który potwierdza model 'J', gdzie samopoczucie jest najgorsze na początku a później zaczyna się poprawiać. A może to tylko świadomość, że znalazłam Starbucksa w swojej małej mieścince a angielski nie jest taki przerażający.



czwartek, 5 grudnia 2013

Kilka szalonych dni

W tym momencie wydaje mi się, jakbym z Polski wyjechała bardzo, bardzo, bardzo dawno temu. A tak na prawdę wszystko zdarzył się przedwczoraj plus 6 dodatkowych godzin.

Wczesnym rankiem wpakowałam się z rodzicami do samochodu, jak gdyby nigdy nic. Kolana mi nie drżały, nie byłam zdenerwowana, nie było mi smutno nawet. Ot, jadę. A jeszcze widoki za oknem były wręcz przecudne - wschodzące słońce. Na prawdę nie pamiętam, kiedy tak wcześnie wstałam ostatnio i kiedy tak źle mi się spało.


Samolot wystartował. Oderwał się od ziemi. Za każdym razem dziwię się dosyć mocno, jakim cudem taka metalowa puszka może podołać temu wyzwaniu. Przecież to tylko trochę blachy, które wznosi się do góry. O mrowieniu pisałam wczoraj. Nie przypuszczałam natomiast, że przy okazji załapię się na tak piękny widok z okna (okna! Udało mi się siedzieć koło okna! Chociaż skrzydło czasem przeszkadzało.)


Lot do Stanów jest długaśny. Zecydowanie umiliła mi go książka, którą doczytałam praktycznie do końca. Nie będę też narzekać na lot. Serdecznie mnie rozczuliły te ich pudełeczka, w których serwują jedzenie. Latałam dużo, biorąc pod uwagę sam ostatni rok, różnymi liniami. Żadna z nich nie wpadła na tak ładny pomysł.


Podczas lądowania usilnie próbowałam wypatrzeć Statuę Wolności, ale... chyba nie jest tak gigantyczna i przytłaczająca, jak się spodziewałam. NYC przywitało nas światłami. Widok na swój sposób piękny, ale... trochę żałowałam, że nie ma śniegu. Tak jakoś mi się marzy pooglądać Big Apple całe zaśnierzone. 


Sam hotel jest miejscem tak miło uroczym, chociaż zanim się do niego dostałyśmy udało mi się dokonać kolejnego odkrycia: tureccy kierowcy nie są najbardziej szalonymi na świecie. W niecałą godzinę po tym, jak postawiłam swoje cudne stopy na amerykańskiej ziemi zobaczyłam, jak auto przed autem w którym siedziałam nagle skręca w prawo i... wjeżdża na trawnik tylko po to, żeby się dostać do równoległej ulicy. Jak powiedziała Jody, możliwość prowadzenia samochodu jest prawem nabywanym przez każdego Amerykanina już w momencie urodzenia. 

Jody jest w ogóle niesamowicie charyzmatyczną kobietą, o której będę chciała napisać osobną notkę. O niej i o samym orientation. Jeśli moje gadulstwo pozwoli. Na razie jest więcej rzeczy, które chciałabym powiedzieć, niż wolnego czasu do mojej dyspozycji.

Wczoraj zwiedzaliśmy NYC. Tak na szybko, bardzo w biegu, po ciemku i bez śniegu. Brzmi prawie jak tragedia. I sama na początku tak myślałam, dopuki się nie okaząło, że mój aparat nawet sobie radzi w takich paskudnych warunkach oświetnelniwych. W ogóle Hości mi zrobili bardzo miłą niespodziankę sponsorując wycieczkę. Pyszczek mi się tak bardzo cieszył jak bardzo się nie spodziewałam. Czyli bardzo, bardzo, bardzo. 

Pierwszy w kolejce był widok ze szczytu, z samej góry 70tego piętra Rockefeller Center.







I przy okazji udało nam się zobaczyć złoty pierścień (powinnam to wielkimi literami zacząć?), a z jakiegoś koncertu obok nas przegoniono. W ogóle pod względem dostępu do kultury NYC wydaje się być przecudownym miastem. Dag, nasz przewodnik, powiedział, że w wakacje w Central Parku znudzone gwiazdy kina wystawiają Szekspira!




Next stop Vegas, please! chciałabym zaśpiewać, ale po drodze trafiło się jeszcze Times Square.



No i oczywiście nie może zabraknąć słodkich twarzy Au Pairs! (:


 A po drodze z Times Square do umówionego punktu spotkania napatoczył się jeszcze M&M's store. Obowiązkowy, trzypiętrowy raj.




A dla uwieńczenia całości, wreszcie widok mojej upragnionej Statuy Wolności. Co prawda z daleka, ale jednak.


Potem w hotelu, po prysznicu i już w łóżku można się było cieszyć upolowanymi cudami.


Dzisiaj z kolei właśnie minął długi dzień siedzenia i słuchania. Najwyższy czas złapać trochę snu. Jutro pierwsze spotkanie z Host Family i chłopcami!

Dobranoc do tych, którzy nie śpią! (:

środa, 4 grudnia 2013

Czas zacząć

Droga do Warszawy. Niemrawe siedzenie z rodzicami na lotnisku. Taka trochę stypa, bo co niby powiedzieć? Znikam na cały długi rok. Taka powsinoga ze mnie. Potem ten niezręczny moment pożegnania. Cały czas miałam poczucie, że muszę się jakoś trzymać. Potem kontrola bagażu i ostatnie spojrzenia za siebie. 

Potem zaczyna się czekanie na samolot. I dla coniektórych szybkie zakupy w duty free (na pokład, za poleceniem jednej z pań tam pracujących, kupiłam niesamowitą książkę, nad którą przepłakałam połowę lotu). Pomiędzy przekroczeniem bramki kontroli a wejściem na pokład samolotu zdążyłam pomyśleć, że zgubiłam nauszniki - kiedy już spisałam je na straty, okazło się, że jakimś cudem wepchnęłąm je do torby. A potem miałam na tyle szczęścia, aby zostać wybraną do dodatkowej kontroli. W sumie jeszcze w tym momencie, przed zamknięciem drzwi samolotu, chyba da się stchórzyć i uciec.

Ja czułam... nic. Może jak bym się właśnie wybierała na dwutygodniowe wakacje. Samolot zaczął kołować czy jakkolwiek to się nazywa, żeby ustawić się pod wiatr. Silniki zabuczały w ten specyficzny sposób, fizyka zadziałała wbijając nieco w fotel. No i właśnie w tym momencie poczułam mrowienie. Witaj przygodo. 

Jakkolwiek, na lotnisko JFK dotarliśmy bez większych problemów. Dopiero na lotnisku udało mi się zgubić aparat, który jakiś miły pan w końcu znalazł, pan z obsługi (wcześniej usilnie próbowało mi pomóc trzech innych panów). Potem już bez mniejszych problemów znalazłyśmy kogoś od Au Pair in America, kto wsadził nas w odpowiedni samochód i tak dotarłyśmy do przeuroczego Double Tree Hotel. 

Jest tyle rzeczy do opowiedzenia! Tyle rzeczy się dzieje! A ja taka padnięta! A Jody niesamowita!

Piszę te słowa z cichą nadzieją, że jutro będę miała więcej siły, żeby cokolwiek opowiedzieć. 

Bless ya (;


niedziela, 1 grudnia 2013

Podróże

Nie mówię o wycieczkach. Nie mówię o tygodniowych wyjazdach z biurem, które są wypełnione raczej kontrolowanymi atrakcjami, a kiedy pojawia się problem pomaga go rozwiązać lokalny opiekun. Nie mam na myśli wizyt w miejscach typowo turystycznych, życia w hotelach, posiłków czekających w restauracji.

Nie.

Są takie chwile, kiedy człowiek rzuca się w nieznane. Pakuje swój dobytek, wyjeżdża i... stawia czoła rzeczywistości. Czasem nawet takiej, która nie jest po jego myśli. Znam bardzo wielu ludzi, których sama myśl o podróży przeraża, jakkolwiek dosyć często wybierają się na wycieczki. Nie wiem od czego to zależy. Może po prostu, jak powiedziała mi kiedyś Dagna (przemądra kobieta, którą poznałam na jednym z treningów), niektórzy ludzie potrzebują, by chwycić ich dłoń i pokazać, że nie ma się czego bać.

Właściwie, to kiedy podróżujesz, jest wiele rzeczy, które mogą budzić obawę. Ale jest też wiele rzeczy, z których nie zdajemy sobie sprawę. Myślę, że każdy samotny podróżnik może przechodzić przez pewne kryzysy i mieć trudności, o których się częśto nie wspomina i które się pomija przy snuciu epickich opowieści.

Po pierwsze:
Najważniejszą rzeczą, której się nauczyłam o podróżach do tej pory jest fakt, że gdy podróżujesz to zawsze za kimś tęsknisz. Kiedy opuszczasz swój kraj - tęsknisz do rodziny i przyjaciół, tęsknisz do swoich ulubionych nawyków, do miejsc, do przedmiotów. Tęsknisz do partnera. Kiedy opuszczasz miejsce, w którym przez chwilę byłeś, zaczynasz tęsknić do ludzi tam spotkanych, często do jedzenia specyficznego dla regionu, do atmosfery, do otoczenia... Do tysięcy drobnych rzeczy, które nawet ciężko jest wymienić. Podróżowanie to umiejętność mówienia 'dzień dobry' po raz pierwszy i 'do zobaczenia' po raz ostatni. Jeśli boli, to całkiem normalne. Musisz się nauczyć, jak pozwalać rzeczom odchodzić.

Po drugie:
Życie nie będzie czekać. Świat się nie zatrzyma. Rzeczywistość, którą zostawiłeś za sobą ciągle będzie istnieć. Twoi przyjaciele będą się bawić na imprezach bez Ciebie. Będą świętować swoje urodziny, Nowy Rok i wykorzystywać wszystkie inne okazje. Będą brać śluby. Całkiem prawdopodobne, że ktoś może w międzyczasie umrzeć. To samo dotyczy świąt, które wcześniej mogły nawet wydawać się nieznaczące. A Ty z daleka będziesz obserwować, jak życie w Twoim domu mija. A Ty możesz tęsknić.

Po trzecie:
Adrenalina. To nie jest ten typ adrenaliny, jak przy skoku na bungee czy ze spadochronem. To nie jest ten typ adrenaliny jak przy locie paralotnią. To strach przed niewiadomym. Nie podróżowałam nigdy stopem, bo nie miałam okazji. Natomiast kiedy samolot startuje, kiedy odrywa się od ziemi, możesz poczuć to specyficzne mrowienie w koniuszkach palców. Możesz poczuć, jak trzepocze Twoje serce - jak ptak uwięziony w klatce z żeber. Nie znasz nikogo. Nie znasz języka. Nie znasz otoczenia. To jest adrenalina.

Po czwarte:
Podróżowanie czyni Cię dojżalszym. Uczysz się, jak sobie poradzić w nowych, czasem ekstremalnych sytuacjach. Uczysz się, jak zdobywać przyjaciół (z którymi za jakiś czas będziesz musiał się pożegnać...), jak zjednywać sobie ludzi. Uczysz się, jak się spakować.
Po pierwszej mojej podróży doszłam do wniosku, że na kilkanaście dni mogę się spakować w bardziej efektywny sposób, niż w dwie walizki (na drugą podobną eskapadę zabrałam już tylko jedną, nie ważyła chyba nawet ośmiu kilo!). Po drugiej, dużo dłuższej przygodzie wiem, że jeśli w ciągu roku czegoś na siebie nie założyłam ani razu, nic się nie zmieni. Nie ważne, jak bardzo będę uwielbiać daną bluzkę - i tak jej nie założę. Może więc spokojnie zostać w domu.

Po piąte:
Podróżując musisz uzbroić się w cierpliwość. Przede wszystkim względem samego siebie i swojej nieporadności. Nikt Cię nie rozumie. Nikt o to nie dba. Zrobienie zakupów, zamówienie posiłku - czynności, które w domu wykonujesz w kilka minut tu trwają wieki.
W Turcji bardzo chciałam upiec szarlotkę. Uwierzcie mi, przeszłam chyba pięć sklepów i już miałam się poddać. Wróciłam zrezygnowana do swojego mieszkania. Na szczęście współlokatorka była na tyle miła, że podpowiedziała, że cynamon to po turecku 'tarcin'. Wyobraźcie sobie, że wybrałam się do kolejnego sklepu, pod blokiem, skierowałam do półki z przyprawami i... znalazłam 'tarcin' bez najmniejszego problemu. Wow.

Po piąte:
Historie. Tak. Kiedy wyjdziesz z domu, już po jednej wyprawie, masz tysiące tak nieprawdopodobnych historii do opowiedzenia, że Twoi znajomi zaczynają Cię podejrzewać o wyolbrzymianie. Ale wszystko, co mówisz, jest prawdą. Te historie są tak piekne i tak niezwykłe, że nie ma najmniejszej potrzeby ich wyolbrzymiać. Sama mam tyle genialnych opowieści... I dopuki nie zaczęłąm podróżować, nie wierzyłam, że zwykłego śmiertelnika mogą takie rzeczy spotkać. Mogą. Nie tylko Cejrowski ma fascynujące życie. Ty też możesz.

Po szóste:
Twoje matematyczne zdolności zaczynają się rozwijać. Głównie dlatego, że w głowie, nawet mimowolnie, ciągle przeliczasz waluty. Ja potrafię już konwertować z euro na dolray, z tureckich lir na złote i właściwie wszystkie dowolne kombinacje tych czterech walut. Tylko z macedońskimi drahmami sobie nie radzę, spędziłam tam zbyt mało czasu a różnica w przelicznikach jest zbyt drastyczna, jak na moje mozliwości.

Po siódme:
Z podróżami jest jak z tatuażami. Jeśli spróbujesz raz, będzie Cię korciło do następnych. Zacznij powoli: pojedź w nowe miejsce, samodzielnie. Może na wakacje? Zacznij od głębokiej wody. Albo utoniesz, albo nauczysz się pływać. W momencie, kiedy najbardziej będziesz chciał wracać do domu, kiedy najbardziej będziesz żałował decyzji, kiedy poczujesz się najsłabszy - znajdziesz siłę. To Twój moment walki lub ucieczki. Jeśli wygrasz, jeśli znajdziesz tę wewnętrzną siłę, będziesz wdzięczny samemu sobie, że podołałeś. I całkiem prawdopodobne, że zapragniesz wpakować się w następną podróż.
Przed pierwszą poważną podróżą, trzymiesięcznymi praktykami w Turcji, wyłam. Wyłam tak przerażona, że w ogóle się w to wszystko wpakowałam. Tak bardzo żałowałam zostawić swoją rzeczywistość, która akurat jak na złość - zaczęła być idealna... Po prawie roku mogę powiedzieć, że to była jedna z lepszych decyzji, jaką w życiu podjęłam.

Ktoś kiedyś powiedział, że podróżujemy, bo albo przed czymś uciekamy, albo za czymś gonimy. Cóż, ja wiem, jakie są moje motywacje. Każdy znajdzie swoje.

fot. znalezione w internecie