środa, 17 grudnia 2014

Ot taka refleksja nad światem i żciem

Tak sobie siedzę w Starbucksie i mnie naszło. Czy i Wam się zdarza mieć takie abstrakcyjne wrażenie, że ten dany moment Waszego życia nadawałby się idealnie na kadr w filmie?

Nie chcę się tu bynajmniej przechwalać czy też pisać jak to jest cudownie i magicznie, i w ogóle, ale od kilku dni tak mi towarzyszy to oderwane od rzeczywistości uczucie.  Pół biedy, że jak tu przyjechałam to przez pierwszy miesiąc się czułam dosłownie jak w filmie. Takim typowym, amerykańskim. Wiecie, te wszystkie domki na przedmieściach, sklepy, ludzie dookoła, ich zachowania, szkolne autobusy, samochody policyjne, autostrady. No dosłownie wszystko krzyczało 'jesteś w filmie'. Bo przecież tę scenerię znam doskonale z ekranu kinowego czy też telewizyjnego.

Tym razem ta odrealniona impresja jest bardziej osobista.

No bo siedzę sobie w Starbucksie. W uszach mam słuchawki, w słuchawkach Davit Garret i jego rockowe symfonie. Bardzo przystojny, sprzedający się medialnie skrzypek. Z wyglądu taki trochę Curt Cobain, jeśli wiecie co mam na myśli.Nie wiem czy jest dobry, ale ja skrzypce kocham. Takie nieodwzajemnione uczucie, bo dwie lewe ręce mam. Na kolanach mam komputer i kończę pisać pracę domową. Po angielsku. Plan kursu języka angielskiego jako obcego. Gdzie jeszcze trzy lata temu napisanie trzech zdań sprawiało mi ogromny problem, ba! Przewyższało moje zdolności. Przede mną kawa. Sięgam po nią czasem, upijam łyk, odstawiam, wracam do pisania. Garret gra Vivaldiego. Przymykam oczy z rozkoszą i zasłuchuję się w muzyce.

I tu mnie dopada to śmieszne, niepoważne wrażenie. Jest jak w filmie. Step Upie jakimś. Bo nic z tego, co się teraz dzieje nie jest możliwe.

Trzy lata temu gdyby mi ktoś powiedział, że pojadę do stanów, to bym uniosła sceptycznie jedną brew i zaczęła się śmiać. Mnie ledwo od pierwszego do pierwszego starczało. A Stany? Przecież to wiza, bilety, tu życie droższe. Gdyby mi ktoś powiedział, że do Turcji pojadę, reakcja byłaby dokładnie taka sama. Niemożliwe. Bo ja muszę studia skończyć, znaleźć pracę jako terapeuta, ustatkować się, wyjść za mąż, spłacić kredyt studencki. O podróżach marzyć.

Nie poddawać się. Nie można się poddawać. Nawet jeśli teraz nie masz ani pomysłu, ani siły i wszystko dookoła się wali, daj sobie czas. Rób swoje. Idź do przodu. Nie wiem jak długo będzie źle, ale w końcu się poprawi. Ciągle mam w głowię tę myśl, że ludzie którzy się poddają zwykle są o krok od osiągnięcia sukcesu. Coś w tym musi być. Z psychologii jeszcze pamiętam, że kryzysy są momentami rozwojowymi. Że zmieniają perspektywę. Nawet depresja jest uznawana za pozytywny sygnał od naszego organizmu, że coś w otoczeniu jest nie tak i trzeba to zmienić. Jedna z teorii kreatywności mówi, że porażki są pozytywne, jeśli umiemy z nich czerpać. Ludzi najbardziej kreatywnych cechuje skłonność do podejmowania wielu prób aby znaleźć właściwe rozwiązanie. To najbardziej perfekcyjne. I nie sztuką jest nie popełnić błędu, mieć zawsze z górki i być wiecznie szczęśliwym, tylko znaleźć równowagę. Umieć się podnieść, wiedzieć na czym nam zależy, ale jednocześnie być otwartym na inne możliwości.

Amen. (:

poniedziałek, 15 grudnia 2014

[14.12.2014] Mystic Falls, czyli przygoda z Pamiętnikami Wampirów


Conyers to malutkie miasteczko położone jakieś 30 minut samochodem na połódiowy wschód od Atlanty. Malutkie i urokliwe, z dawmowym wi-fi dla wszystkich, którzy się pojawią w okolicy. I niby nie byłoby w tej mieścince nic specjalnego, gdyby nie fakt, że... Znajduje się tu m
ystic Grill, tak dobrze znany z Pamiętników Wampirów.

Plan na dzień był ambitny, miałyśmy wstać przed świtem, złapać wschód słońca ze szczytu Stone Mountain a później szlajać się bez celu po okolicy. Zaspałyśmy. Obie.

Udało nam się jednak znaleźć kawałek Mystic Falls, całkiem niedaleko. I może nie jestem wielką fanką seriali, nie wzdycham do kinowych gwiazd i ogólnie cieszę się tym, co mam, to przyznać muszę, że znalezienie Mystic Grill tak blisko sprawiło mi ogromną radochę. 



 Święta w Mystic Falls (;







I w końcu sam Mystic Grill, który przecież... wybuchł! 




Chyba z dziesięć minut się czaiłyśmy, czy wejść do środka. No bo niby to ciągle za wcześnie na lunch (ja się obudziłąm pół godziny wczesniej). I czy w ogóle jest otwarte. I ta niepewność, czy w środku jest tak, jak w serialu, (Z mojego doświadczenia jako statystki wiem, że to mogło być pobozne życzenie, bo plany filmowe zwykle są wielkimi hangarami wyposarzonymi w labirynty wnętrz). No cóż... Trzeba słuchać podszeptów doświadczenia. Wnętrze, choć miłe, ozdobione świątecznie, to jednak nie do końca odpowiadało temu, co kojarzyłam z serialu. A serial kojarzę piąte przez dziesiąte, bo skończyłam go oglądać jakieś pół roku temy, teraz czekam aż wypuszczą wszystkie odcinki nowego sezonu.








Przyjemny lounge na piętrze.



I nasz już pusty stolik. Ten z serwetką i niebieskim słoiczkiem.




Można też się było wskrobać na górę, żeby popodziwiać widok na rynek i cztery potwornie puste strony świata.







Na zmianie niestety nie było nikogo znajomego. Podobna można tu niespodziewanie wpaść na braci Salvatore nawet, niestety w tygodniu. A ja sierota w tygodniu pracuję. Ech.

Nasza kelnerka z kolei była wyjątkowo namolna. 





A w drodze do łazienki...



I oczywiście nie mogło zabraknąć zdjęcia z gwiazdami (; Wilk & Little Fighter w akcji (:



Fotki niestety z telefonu, bo łosiek jeden, znowu zapomniałam karty pamięci do aparatu... 

Z dedykacją dla Radka, który polecił mi obejżenie Pamiętników (;

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Rok

To dużo czy mało?

Ciężko powiedzieć, prawda?

Przed zawsze się wydaje, że to jakoś tak potwornie długo, tyle miesięcy i dni. I w ogóle. Ale z drugiej strony, kiedy już leci albo zleciało, nawet nie wiesz, kiedy te wszystkie dni uciekły. No jakim cudem, no? Mnie tak uciekło pięć lat studiów, że w sensie teraz nie dowierzam, że to aż pięć lat było i się skończyło.

Jutro zacznę kolejny rok w Stanach. Będzie to dokładnie 366. dzień. Wow. Super, nie?

Pamiętam jak rok temu, rok i kilka tygodni dokładnie, siedziałam u przyjaciela w domu i powiedziałam to sakramentalne 'TAK', które przypieczętowało kawałek mojej przyszłości, mój byt na najbliższe dwanaście długich miesięcy. Nie żebym kochała Stany i jakoś bardzo chciała tu przyjechać. O nieeee. Raczej dlatego, że byłam (ba! nic się nie zmieniło w tej kwestii, ciągle jestem) potwornie uparta, i że ja nie mogę? No to udowodniłam, że mogę.

Spakowanie walizek było trudne. Tak, wzięłam zdecydowanie za dużo rzeczy. Czy wpakowałabym je wszystkie jeszcze raz? Prawdopodobnie tak, kobiety się z tego nie wyleczy. Może zostawiłabym jedynie kilka par butów, których i tak tu nie zakładam zbyt często. Cóż, będę mądrzejsza na następną wycieczkę. Może.

Droga do Warszawy na lotnisko była dziwna. Pogoda piękna, słoneczna. Poranek wręcz cudny, chociaż chłodny. W końcu grudzień, nie zapominajmy. Nie pamiętam czy byłam podekscytowana czy może przestraszona. Przygoda, niebotyczna ilość godzin w samolocie (samolotowe łazienki ciągle wydają mi się miejscem niezbyt sprzyjającym), coś na kształt szkolenia w Nowym Jorku i ta niepewna podróż do Bostonu. Pierwsze spotkanie z Host Family twarzą w twarz (spóźnili się na dworzec i sama nie wiem, ile tam biedna czekałam). Poznawanie nowego miejsca, ludzi, wszystkiego.

Kiedy jedziesz kompletnie sam do kompletnie nowego miejsca jest trudno. Zostawiasz wszystko za sobą. Rodzinę, przyjaciół, rutynę. I pewnie, że o tym nie myślisz w podróży. Refleksja przychodzi (albo i nie) po jakimś czasie. To tak, jakbyś był/a drzewem, które ktoś nagle wykopał z ziemi i przesadził gdzieś indziej. Zapuszczenie korzeni trwa.

Aż jednego dnia się budzisz o godzinie, którą jeszcze kilka(naście?) miesięcy temu uznawałeś/aś za pogańską. Bo kto normalny wstaje o 6:50 rano? Teraz Twoje ciało po prostu się budzi. Zakładasz ubrania, myjesz zęby i opuszczasz swoją 'kryjówkę' by wpaść w harmider radosnego głosu wykrzykującego Twoje imię. Ogarniasz ten głos i jego uroczą właścicielkę i idziecie razem złapać autobus. Kierowca autobusu, miła, czarnoskóra kobieta wita Was wesołym 'cześć, jak się macie?'. Warto nadmienić, że odjechała z przystanku 30 sekund temu, ale że Was zobaczyła, zawróciła na zajezdni, żeby jeszcze Was zgarnąć. Co więcej, czeka cierpliwie aż zaparkujecie wózek, i zabierzecie wszystko, czego potrzebujecie. Potem nawet nie musisz ciągnąć za tą śmieszną linkę, za pomocą której się sygnalizuje, że chce się wysiąść. Bo kierowca wie, gdzie wysiadacie.

Ludzie zaczynają Cię rozpoznawać. Rozmawiać z Tobą, opowiadać o małych, mniej lub bardziej istotnych rzeczach. Przestajesz być anonimowy. W szkole dziecka, którym się opiekujesz, nawet inne dzieci zaczynają myśleć, że jesteś mamą tej słodkiej, małej istoty. Robi się trochę dziwnie. Nie każdy jeszcze rozumie, co oznacza opiekunka.

Idziesz do Starbucks żeby poczekać na swoją małą przyjaciółkę. Tam, stojąc w kolejce widzisz kolejny uśmiech na czyjejś twarzy. I iskierki w oczach. Ta osoba po prostu wie, że za chwilę zamówisz małą czarną kawę.

Wszystko staje się bardziej przewidywalne, znajome, rutynowe. Angielski przestaje być wyzwaniem, aż do tego momentu, kiedy potrafisz się płynnie komunikować przez telefon. Robi się spokojnie i nudno.

A dni uciekają. I nawet nie wiesz, kiedy mija rok. Ufff. I jest takie poczucie dumy, że 'przetrwałam, dałam radę'. Że stalam się kimś innym. Albo nie kimś innym, raczej bardziej pełną, silniejszą samą sobą. No zrobiłam to. Tak po prostu. Było ciężko, ale zrobiłam.

I wiecie co? Zostaję na jeszcze jakiś czas.