niedziela, 16 listopada 2014

[31.10.14] Halloween

Ktoś mnie zapytał, czy Halloween w Stanach rzeczywiście wygląda tak, jak na filmach. 

I przyznam, że siadam do tej notki z niewielkim niepokojem, jakkolwiek jest już ponad dwa tygodnie po całej burzy. W tym roku nie miałam za dużo czasu aby śledzić co ludzie wrzucają na swoje fejsbukowe profile, ale w zeszłym roku miałam wrażenie, że w internecie rozgorzała jakaś cicha wojna pomiędzy liberalnymi wielbicielami zachodniej mody, zagorzałymi zwolennikami idei chrześcijańskiej umieszczającymi jako swoje zdjęcia profilowe zacne oblicza świętych oraz tradycjonalistami przypominającymi o jedynej właściwej formie celebrowania tego dnia, jaką są Dziady. I w całym tym hałasie, próbując udowodnić, że moja racja jest mojsza, zapominamy, że ten dzień nie jest o nas, że tu nie chodzi o ten świat dookoła nas, tylko o ten świat, o którym na co dzień nie mówimy zbyt chętnie i radośnie. 

Halloween sięga swoimi korzeniami bardzo daleko, do dnia, kiedy dusze zmarłych mogły się przedostać do naszego świata przez ten przesmyk. Ludzie się przebierali po to, aby odstraszyć te złe dusze, zmieszać się z nimi i nie wyróżniać. Do tego dołączyła tradycja chodzenia od drzwi do drzwi i proszenia o słodycze. Tak zwany trick-or-treating. 

Jak to tutaj wygląda? 

Ludzie szaleją. Niektóre domy mają dekoracje lepsze, niż niejeden polski dom strachów. Duszki, szkielety, potwory, które znienacka się ruszają, maszyny produkujące sztuczną mgłę, sztuczne pajęczyny, światła, groby, cuda i niewidy dosłownie. W sklepach można kupić bardzo profesjonalnie wyglądające kostiumy, które kosztują potworną ilość pieniędzy. Ktoś upatrzył dobry biznes. A w dzień Halloween Ameryka szaleje. 

Wieczorem, kiedy słońce schowa się za horyzontem, światła rozbłyskują a na ulice wychodzą dziwaczne kreatury. Zombie, duchy, bohaterowie z filmów, komiksów i kreskówek, jednorożce, smoki i inne potwory. Mumie i piraci. Motyle i księżniczki. I oczywiście wiedźmy. Szczególnie taka jedna. Na ulicach robi się tłoczno a w ludzi wstępuje radosna atmosfera. Ogólnie, można zauważyć kilka wyraźnych sposobów na obchodzenie tego dnia. 

Kategoria Pierwsza: Łowcy Słodyczy
Czyli wszyscy poniżej 15stego roku życia, którzy biegają od drzwi do drzwi i polują na cukierki, batoniki, lizaki, czekoladki etc., etc. Chodzą zazwyczaj parami, lub większymi stadkami. Zbyt młodym towarzyszą rodzice, Weseli i rozgadani, powłóczą za sobą torby wypełnione pysznościami. Po polowaniu często następuje przegląd łupów i wymiana. W tym roku, jako że było to moje pierwsze w życiu Halloween, i mimo że zdecydowanie przekraczam górny limit wieku o jakieś 10 lat, stwierdziłam, że to jest jedyna szansa, żeby spełnić moje marzenie i dołączyć do obchodów w aktywny sposób. 

Kategoria druga: (nie)Wesoła Kompania Łowców Słodyczy
Tutaj znajdują się rodzice, opiekunki, pociechy zbyt małe, aby się bawić. Często zniechęceni i zmarznięci, mający już dosyć, chcący iść do domu. No ale, to jeszcze za wcześnie, żeby iść do domu, bo worek na smakołyki nie jest pełny! Druga część towarzyszy zdaje się czerpać przyjemność z całej zabawy - mogą się beztrosko przebrać i wygłupiać razem z dziećmi, by po Halloween wcielić w życie słodką zemstę w postaci 'Kochanie, zjadłem/am wszystkie Twoje słodycze z Halloween...' (reakcje Amerykańskich dzieci są histeryczne). Podczas wędrówki wpadliśmy też na tatusiów, jak wywnioskowałam, strzegących swoje pociechy i beztrosko popijających piwo. Coś w stylu: stary, jak już musimy to robić, to też coś z tego miejmy.

Kategoria Trzecia: Obchodzimy I Jesteście Mile Widziani
To ludzie, którzy zwykle spotykają się w ten dzień w rodzinnym gronie, jedzą kolację razem z przyjaciółmi, popijają wino tudzież inny alkohol, śmieją się i po prostu relaksują. Jedna osoba ma zwykle za zadanie obsługiwać Łowców Słodyczy i pilnować, żeby dzieciaki nie były zbyt zachłanne. Ludzie z tej kategorii zwykle są skorzy do prowadzenia małej, niezobowiązującej konwersacji. Ich domy są pięknie przystrojone i aż brakuje ochów i achów z podziwu.

Kategoria Czwarta: Macie Miskę Na Ganku i Se Radźcie
Tu są dwie podkategorie. Jedna, bardzo przesympatyczna 'Wyjechaliśmy, Ale Coś Wam Zostawiliśmy' - czyli osoby, które Halloween spędzają poza domem, ale wiedzą, że w sąsiedztwie pojawi się banda małych potworków, które pragną słodyczy, dlatego zostawiają na ganku michy wypełnione cudnościami. Druga podkategoria 'Jesteśmy, Ale Macie Miskę' to Ci, którzy są w domu, ale mają dosyć odpowiadania na dzwonek do drzwi rozlegający się co pięć minut. Oni ustawiają miski na ganku z przekazem 'weźcie i nie przeszkadzajcie.'

Kategoria Piąta NIE OBCHODZIMY
To wszyscy Ci, którzy próbują udawać, że ich nie ma w domu - powyłączali światła na froncie, żeby nie daj boże nikt nie przyszedł. Czasem mają cudne dekoracje, które są zmyłką dla błąkających się po ciemnych ulicach dzieci. Czasem za drzwiami rozlega się wrogie szczekanie psa. Oni mają cierpliwość, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto zapuka albo zadzwoni czepiając się wątłej nadziei, że może i tu mają coś dobrego.

Ogólnie Halloween to mnóstwo radochy, tak, dokładnie tak jak na filmach. Bardzo radosna atmosfera, mnóstwo dobrych rzeczy i przyjacielskości. Parę razy zostałam zapytana, czy przypadkiem nie jestem za duża na Halloween, ale wtedy wyciągałam z worka moją historię o tym, że to pierwszy raz i w ogóle. I budziłam w ludziach reakcję 'ooooo... biedactwo... to nie macie w tej Polsce Halloween?....' Ano nie mamy. 

I nie mam odpowiedzi, czy powinniśmy mieć, bo jednak w Polsce nastrój tego dnia jest zdecydowanie inny, bardziej poważny. To dzień zadumy i pamięci - tutaj to zabawa. I nie ma w tym nic złego. 

A tutaj kilka zdjęć, niestety większość robiona telefonem, albo telefonem zdjęciom z Polaroida.


Mój kostium prawie gotowy.





I słodycze. Baaardzo dużo słodyczy! Za które, gdybym chciała je kupić, musiałabym tutaj zapłacić około $100.


Nie odmówiłam też sobie kupienia dziwacznych, Halloweenowych skarpetków (:



W okolicy można też było zauważyć niezidentyfikowany obiekt latający. 


















środa, 5 listopada 2014

[01.11.14] Uncle Shuck's Corn Maze/Kukurydziany Labirynt Wujka Shucka

Święta, święta i po świętach. Trochę, ale nie do końca. Kiedy w Polsce jest Wszystkich Świętych i Zaduszki, tutaj, w Stanach, obchodzi się Halloween o którym opowiem coś więcej później, kiedy zrobię zdjęcia swojego Halloweenowego przebrania. 

Jednym z 'must do' w czasie okresu Halloweenowego jest odwiedzenie Corn Maze, czyli labiryntu wyciętego w kukurydzy. Jak się dowiedziałam, jest to tradycja raczej Southern (południowa) i charakterystyczna raczej dla terenów rolniczych. Cóż, raczej trudno sobie zasadzić kukurydzę w środku aglomeracji miejskiej, jakkolwiek interesująco (lub niedorzecznie) mogłoby to wyglądać. 

Kiedy ja miałam pole kukurydzy mojego pradziadka piętnaście minut od domu, Amerykanie potrafią się tłuc godzinę czy nawet dwie samochodem, aby wyrwać się z miejskiego zgiełku i zagubić pomiędzy smukłymi (i trochę już przejrzałymi, powiędniętymi) kukurydzami. Ba! potrafią zapłacić w przeliczeniu na polskie, dosyć duże pieniądze za przyjemność marznięcia i błądzenia. W ogóle to całkiem dobry biznes żeby za kontakt z naturą płacić, uczynić z niej rozrywkę (i pisze to troszkę z sarkazmem i tęsknotą do pól kukurydzy niedaleko mojego domu rodzinnego). No cóż, nie wnikam, doświadczam.

Ale o przygodzie. W sobotę obudziliśmy się dosyć późno, zmęczeni po trick-or-treating nocy poprzedniej. I jako że w grupie raźniej, A. zgodził się, żebyśmy zabrali Anię. A że chcieliśmy też doświadczyć haunted corn maze (nawiedzonego kukurydzianego labiryntu) plan był taki, żeby pojawić się tam gdzieś pod wieczór. Więc mielismy jeszcze dużo czasu na łażenie po Atlancie.

Dzień był jednak wyjątkowo niesprzyjający. 

GPS nie chciał nam znaleźć ulic do których się chcieliśmy w Atlancie dostać, pizgało (przepraszam za słowo, ale inaczej się tego nie da określić) gorzej niż w Kieleckim, ja zapomniałam baterii do Nikona, komórka mi się rozładowała szybciej, niż mogłabym przypuszczać (chyba przez to, że tak zimno było, iPhone nie podołał...) a Instax Mini stwierdził, że jemu też jest za zimno i nie będzie w pełni wywoływał zdjęć, że się schowa sam w sobie i że o mnie nie dba w ogóle. Chyba trochę pokonani przez pogodę wróciliśmy do mieszkania, żeby poczekać na resztę dziewczyn i jednego jeszcze znajomego, i rozgrzać się herbatą.

Ba! to nie koniec kłopotów! Dziewczyny musiały być w swoich domach niedorzecznie wcześnie, znajomy Ani miał pracę do dosyć późnej godziny a A. się uparł, że on chce jechać swoim samochodem. Że Corn Maze było dosyć daleko, bardziej daleko dla Ani niż dla nas, ta stwierdziła, że jedzie z dziewczynami.

A ja napalona od ponad miesiąca na Uncle Shuck's Corn Maze nie chciałam jechać nigdzie indziej. Więc wpakowaliśmy się wieczorem z A. do samochodu (ja i mój kubek z n-tą herbatą!). I ruszyliśmy! 

Widoki, jak zwykle z dala od Atlanty, były cudne!




Chociaż corn maze było mniejsze, niż oczekiwałam...





Mieli kunie! <3 Niestety dosyć daleko...



I pumpkin patch (pole z dyniami, taka tutaj tradycja).



Grzecznie wymarzliśmy się w kolejce...




Żeby wreszcie zacisnąć dłonie na bilecie. Full wypas: dwa labirynty kukurydziane, przejazd sianowozem, barn fire (ognisko na którym można sobie podgrzać marshmallows! yay!), nawiedzony labirynt i oczywiście słodycz, który uwielbiam, a którego praktycznie nigdzie nie można kupić - krowie ogonki.


A tu coś, co mnie zawsze chyba będzie w Amerykanach bawić i rozczulać - tak, bardzo trudno jest przetrwać bez automatów z napojami, dlatego ustawmy jeden w środku niczego, tuż przed polem kukurydzy...



I zaczynamy!







W końcu zrobiło się baaardzo ciemno. Chyba nigdy wcześniej nie robiłam zdjęć z tak dużym ISO...








A w ogóle to na każdym bilecie do Corn Maze były takie specjalne numerki od 1 do 12, w labiryncie trzeba było znaleźć miejsca odpowiadające numerkom i przedziurkować je dziurkaczem umieszczonym w miejscu. Wszystkie miejsca były zaznaczone na mapie, dołączonej do biletu. A poza tym, w drugim labiryncie była jeszcze zabawa podobna trochę do Cluedo - na farmie popełniono zbrodnię. Trzeba było znaleźć miejsce, narzędzie i zabójcę! W rożnych miejscach labiryntu były rozmieszczone wskazówki. Oczywiście obudził się we mnie Hercules Poirot,

A poniżej A. wrzuca wypełniony kupon z rozwiązaną zagadką i przedziurkowanymi wszystkimi check point (punktami kontrolnymi). Jak się przyznał, nie zrobił nic, tylko podążał za mną. Pfff...



Potem wybraliśmy się na przejażdżkę sianowozem, a po sianowozie ognisko z marshmallows! To coś, co zawsze chciałam zrobić, jak z amerykańskich filmów! I w ogóle nie ma nic lepszego, niż s'mores (niestety nie mieliśmy krakersów, na które jestem uczulona, ani czekolady...)



I wreszcie nawiedzony labirynt kukurydzy! Do Netherworld się nie umywa (napisze jeszcze o Netherworld). Lepsze było tylko to, że mieliśmy więcej prywatności, nikt nie lazł za nami ani przednami, bo rzeczywiście kolejne grupy były wpuszczane w dosyć sporych odstępach czasu. Oczywiście A. próbował wystraszyć jednego z aktorów mających za zadanie straszyć ludzi i biedna dziewczyna aż dostała czkawki ze śmiechu.




Dla zmarzniętych i wygłodzonych dusz było też miejsce z jedzeniem (:



I powrót do Atlanty późną nocą po przygodzie...