Jeśli nie wydaży się żadna tragedia, za miesiąc o tej porze będę w okolicy Nowego Jourku.
Na razie nie jestem ani szczęśliwa, ani zdenerwowana. Towarzyszy mi taki miły spokój rzeczywistości, która jeszcze się nie do końca uświadomiła. Całkiem prawdopodobne, że poczucie nierzeczywistości będzie mi towarzyszyć nawet, kiedy rzeczywistość się podzieje.
Tymczasem, robię listę rzeczy, które trzeba opanować 'przed'. Poskromić chaos.
I Host Mama do mnie dzwoniła we wtorek. W pierwszej chwili myślałam, że coś się stało. Coś strasznego. Bo mail żebym podała swój numer telefonu jeszcze raz, nie nastroił mnie optymistycznie. Czekałam przerażona, wyobrażając sobie, że jednak nie chcą mnie za członka swojej rodziny, z jakichś bliżej nieokreślonych i trudnych do wyjaśnienia przyczyn.
W końcu mała, komórkowa bestia zabrzęczała a na jej wyświetlaczu pojawił się bezsprzecznie amerykański numer. Odebrałam z sercem trzepoczącym się w piersi, jak z ptakiem w klatce z żeber. I zbombardował mnie potok słów. W sumie miłych. Od gratulacji tytułu magistra aż po odpowiedź na mój dylemat społeczny, który pozwoliłam sobie przedstawić w którymś z wcześniejszych maili. A pomiędzy tymi słowami propozycja wczesniejszego przyjazdu.
Tak, kiedy Host Mama stwierdziła, że musi do mnie zadzwonić, przez chwilę rozważałam taką opcję. Ale myślałam, że będzie to 18 listopada, nie 4. Umarłam.
Nie, chyba nie dałabym rady zdązyć w aż tak ekspresowym tempie. No i nie chciałam fundować stanu przedzawałowego swojej rodzinie, szczególnie dziadkowi, który już postanowił umrzeć w ciągu tego roku (;
Więc pozostało mi tylko odliczanie i pakowanie się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz