piątek, 20 lutego 2015

Piracki minigolf

Minigolf. To takie amerykańskie, nie? Też było na mojej liście. Pierwszy raz A. zabrał mnie w ramach urodzinowo-przeprosinowej niespodzianki. I było fajnie, ale...

Nie aż tak fajnie, jak tym razem. Po pierwsze dlatego, że już wiedziałam z czym to się je i się trochę rozluźniłam. A po drugie, bo to piracki minigolf był. Tematyczny, w łódce. I pogoda przednia. Luty, nie? Atlanta (;












I wszystkie te stracone piłeczki...


Selfie też musi być!




























I czas wracać...




Ale wcześniej, kożystają z pięknej pogody jeszcze bezglutenowa pizza w parku.



środa, 18 lutego 2015

Kiedy blondynka idzie do szkoły

To zwykle ma jej dość po kilku chwilach, bo jej się wydaje, że się nie uczy niczego ciekawego. Tak było z psychologią. Po pierwszych dwóch latach wiedziała już wszystko, w tym swoim potwornym zadufaniu.

I po jakimś czasie wylądowała na uniwersytecie w Stanach. Koło marca 2014 roku. Przygoda a z projektami Youth in Action, ta sama atmosfera, tak samo magiczni ludzie. 

Co do przekazywania wiedzy... Cóż. Tu znowu moje zadufanie - po pięciu latach na psychologii, kursach z dwujęzyczności, lingwistyki z antropologicznego punktu widzenia i pracy magisterskiej w zakresie psychologii kulturowej (tak dziewczyno, czemu Ty pracujesz jako au pair?...) nie dowiedziałam się czegoś specjalnie odkrywczego. Raczej po prostu moja wiedza została ustrukturalizowana pod kontem nauczania angielskiego (tak, w ciągu roku udało mi się zdobyć tytuł nauczyciela TESOL - Teaching English to Speakers of Other Languages) i to właśnie dlatego przedłużyłam mój pobyt tutaj. Jeśli wrócić do Polski to z czymś cennym.

Kurs był magiczny przez względu na ludzi, których tam poznałam. Postrzegających mnie jako osobę, jako kogoś, nie Au Pair (o tym kiedyś też napiszę). Przez osoby z pasjami, historiami, przeżyciami, gdzie ani wiek, ani płeć, ani kolor nie miały najmniejszego znaczenia. Dowiedziałam się też rzeczy, których bym nawet nigdy nie pomyślała, jak na przykład to, że w Korei wiek liczy się od momentu poczęcia, więc kiedy dziecko się rodzi ma już roczek. I miałam okazję uścisnąć kogoś takiego, jak Thyra, która uciekła z Wietnamu do Stanów podczas wojny.

Tu Wes i Thyra.

Mój ostatni dzień był też ostatnim dniem pracy dla Wesa, asystenta wykładowcy, dr Shope. Wes jutro albo dzisiaj leci do Korei uczyć angielskiego. Z tej okazji mieliśmy małe pożegnalne party z koreańskim jedzeniem!


A niżej ja. Ze swoją ostatnią prezentacją. Ciągle podziwiam (lekki sarkazm) swoją nadekspresyjną mimikę. I wiecie, trochę ponad dwa lata temu, kiedy w listopadzie wyjechałam na swój pierwszy projekt do Turcji i miałam wygłosić prezentację po angielsku, poprostu  się popłakałam. Nie wydusiłam słowa. Druga była łatwiejsza - kilka miesięcy po pierwszej. Też w Tyrcji. Ale ciągle nie idealna. Rok później, kiedy zaczęłam kurs, dr Shope poprosiła mnie o powiedzenie paru słów. Z lękiem, ale się zgodziłam. I to był horror. 

A tym razem... Wiedziałam, że chcę coś do ludzi powiedzieć. Nie miałam pojęcia co, ale chciałam mówić. Tak, byłam zdenerwowana, ale to nie miało aż takiego dużego znaczenia. Wyszłam na środek i... Wow. Jakoś poszło.

Największym komplementem było to, że dr Shope zauważyła, że myślę po angielsku. No bo tak, angielski, chociaż ciągle koślawy, jest moim drugim językiem, częścią mnie. 














A tu już koniec. Dyplom i... Do następnego razu. Do mojej bucket list dopisuję odwiedzić dr Shope kiedyś z nienacka.





 

piątek, 6 lutego 2015

Medieval Times czyli krótka historia o tym, jak to było w średniowieczu

Czasem mnie tutaj męczy to, że okazuje się, że na prawdę wszystko można tu skomercjalizować i sprzedać. I nikt tu się nie odezwie, nie skomentuje, nie oburzy. No bo po co?

Tak, mam na myśl ten cudownie średniowieczny przyczułek edukacyjny jakim jest Medieval Times - czyli coś co w zamyśle ma zarabiać pieniądze na wciskaniu ludziom kitu o tym, jak to w średniowieczu było.

Tu muszę nadmienić, że dorastałam w towarzystwie rekonstruktorów, należałam do dwóch grup historycznych i ogólnie coś tam wiem. I chociaż nigdy się za ultrasami nie uważałam, najwyraźniej wszystko zależy od perspektywy. 

Ale od początku...

Przybytek znajduje się w jednym z niezliczonych tutajmalli (galerii handlowych) i wita całkiem cyrkowym designem - plastikowe mieczyki, papierowe korony i sztyleciki ze smokami. 



W korytarzach nawet można było spotkać tego jak mu tam... Z Assasins Creed!


 
Oczywiście kolejka i kasa. A potem powitanie przez Króla i Królową!



Wślizneliśmy się jako jedni z pierwszych, i dobrze bo przynajmniej mogłam popodziwiać całokształt, bawarskie stroje nazwane średniowiecznymi i ogólny lekki absurd sytuacji. I oczywiście pobyć sarkastyczną! A co!










Nawet lochy mieli z maszynami tortur! I oczywiście sklep z pamiątkami!




I nasz 'stolik' przy którym za chwilę będziemy ucztować, yay!












Jedno im trzeba jednak przyznać - organizacja pierwsza klasa. Show nawet ciekawy, chiciaż brakowało w nim realizmu. Mieli konie! W środku centrum handlowego! I sokolniczkę! A jedzenie było pycha i nawet zadbali o mojeglutenowe fanaberie. 

Z kolei sam Mall pożegnał nas pozytywnymi słowami: