Tak było i tym razem. Przez przypadek czy może z interwencji psotnego Losu okazało się, że Ania, która pisze Little Fighter trafiła na mojego bloga i kilka dni później już pakowałyśmy się w małą przygodę, dwie godziny samochodem, do Kanionu Cloudland (w ogóle nie wiedziałam, że takie miejsce istnieje, ale jak się mnie ktoś pyta, czy jadę, to zwykle jadę; chyba że mam akurat w planach inną przygodę).
Droga bez stacji benzynowych, z jakże znajomymi, sielskimi, bardzo podobnymi do Polskich, widokami. Nie wiem jak długo się wlokłyśmy za tym Panem...
Widoki były przednie (:
Ale zanim znaleźliśmy wodospady, musieliśmy się zgubić... W ogóle to wcale nie było tak łatwo rozszyfrować tę mapę!
Niektórzy byli na tyle odważni, żeby wleźć pod wodospad i ryzykować zakapanie aparatu wodą.
Zdjęć było duuuuuużo! A radocha jeszcze większa!
A obiektyw ciągle tylko jeden...
A podczas przygody można też poznać innych, ciekawych ludzi, którzy znienacka zadecydują dołączyć do wędrówki. Poznajcie Tima, fotografa z Atlanty.
W taki oto sposób zwykła wycieczka przekształca się w quasi-warsztaty.
To był jeden z tych nielicznych dni, kiedy na prawdę lubię być w USA. Bo jest 'fun'. Nie dlatego, że chcę zdobyć certyfikat TESOL czy odłożyć trochę pieniędzy na inne przygody, w innych częściach świata. Po prostu lubię być w USA bo są tu jeszcze fajni ludzie i piękne miejsca.
I zapowiada się, że takich chwil będzie więcej. Po 11 miesiącach wreszcie mi się należy (;
P.S.
Część zdjęć tu zamieszczonych została wykonana przez Anię!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz