piątek, 27 listopada 2015

Autostop 1., Dzień 7. Genewa/Hitchhike 1st, Day 7th, Geneva



Poranek w Genewie okazał się błogosławieństwem. Wiecie, dla mnie nie ma dużego znaczenia, czy śpię w łóżku, na podłodze, pod gołym niebem czy w namiocie. Słońce czy deszcz, wszystko jest do zniesienia kiedy masz wokół siebie odpowiednich ludzi. A kiedy pozwolisz sobie na doświadczenie czegoś innego, niż zwykle, zaczynasz doceniać proste rzeczy (osobiście, ciągle pamiętam jak cudownie smakowały ziemniaki z surówką po 9 dniach jedzenia samego chleba). Takie, jak na przykład spokojne śniadanie na tarasie, wygrzewając się w promieniach słońca.
The morning in Geneva turned out to be a blessing. You know, it doesn't really matter to me whether I sleep in a bed, on a floor, under stars or in a tent. Shine or rain, you can go through everything if you have the right people around. And when you allow yourself to experience something enterily different, you learn to appreciate small things (I still remember the amazing taste potatoes with salad had after 9 days of eating just bread). This time it was eating breakfast on the tarrace and enjoying the sun.








Gaelle zadbała o nas lepiej, niż mogłyśmy sobie nawet zamarzyć (właściwie, to każdy kogo spotykałyśmy na naszej drodze ślicznie o nas dbał). Zdecydowałyśmy się zostać w Genewie na następne 24 godziny. Poszłyśmy 'na miasto', nauczyłyśmy się jak powiedzieć 'mam na imię' po francusku, zobaczyłyśmy przedziwne miejsce, gdzie dwie rzeki się ze sobą łączą - wody jednej były burozielone, drugiej głęboko granatowe. Niedziela. O samym mieście mogę powiedzieć niewiele, bo bardziej byłam skupiona na ludziach (człowieku?). Z tym człowiekiem pojechałyśmy na górę Saleve, skąd sącząc kawę dane nam było podziwiać błękitne niebo i Mont Blanc, którego nie mogłyśmy znaleźć pośród innych szczytów. Ciężko wyobrazić sobie piękniejszy dzień. 
Gaelle took better care of us, than we dreamed about (actually, the thing about taking care of us applies to every person we met on our journey). We decided to spent this day in Geneva. We went to the down town, learned how to say 'my name is' in French, saw strange place where two rivers meet - the water in wan was muddy green, the other one was deep navy blue. Sunday. I can tell almost nothing about the city itself, however it;'s not my ignorance but different focus which was on people (one human?). With that human we went to the mountain called Saleve, where sipping coffee we got to admire blue blue sky and Mont Blanc almost impossible to find among other peeks. It's hard to imagine a day more beautiful.














Wieczorem znowu wybrałyśmy się do domu rodziców Gaelle, gdzie urządziłyśmy kolejną mała imprezę, nacieszyłyśmy się basenem, a ja nauczyłam się otwierać szampana. Były rozmowy, żarty, wspomnienia. Wspólne gotowanie i sprzątanie. W tamtym momencie życie było tak zwyczajnie zwyczajne, cała podróż wydawała się odległa i nierealna. Aż do następnego ranka.
For the evening we again went to Gaelle's parents' house, where again we had little party, where again we enjoyed the swimming pool and I learned how to open champagne. There were talks, jokes, laughter and memories. There were cooking togethere and cleaning together. At that moment life was so usually usual, the entire journey seemed to be just a fairytale, faraway dream. Until the next morning at least.

Tym razem nacieszcie się zdjęciami, nie moją gadaniną.
This time enjoy the photos, not my talking.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz