Pierwsza wersja moich wymarzonych, amerykańskich świąt była niczym z hollywoodzkiego filmu: wielgachna, pachnąca choinka przytachana przez hosta, tysiące pięknych ozdób, lampki, kolędy, poranne dobieranie się z entuzjazmem do prezentów: wyścig na łeb, na szyję, kto pierwszy, kto grzeczniejszy, mleko i ciastka dla św. Mikołaja, może nawet bożonarodzeniowa msza w kościele. Tak było przed tym, zanim znalazłam swoją rodzinę. Po sparowaniu moje oczekiwania nieco się zmieniły. Wiedziałam już, że tu, gdzie jadę jest żydowsko-muzułmańsko. Więc może... Chanuka?... Tak sobie myślałam z cichutką, drżącą nadzieją. Może mi będzie dane pooglądać, podoświadczać czegoś nowego.
Na miejscu... już w dzień mojego przyjazdu do rodziny okazało się, że w niedzielę ubieramy choinkę. Cóż. Choinką nazwano lekko przykurzony, plastikowy krzak, któremu trzeba było porozginać gałązki. Pierwszy raz w życiu miałam do czynienia z plastikową choinką, nawet nie bardzo wiedziałam, jak do tego podejść. Czy to mnie aby na pewno nie pogryzie? Drzewko miało od razu wmontowane światełka, więc pracy jakby mniej.
Mimo trochę nierzeczywistego, karykaturalnego wydźwięku tej sytuacji, dla mnie, jednostki ze wsi polskiej, ubierającej choinkę na dzień przed Wigilią albo nawet wręcz w poranek wigilijny strojenie drzewka na prawie trzy tygodnie przed nie jest czymś oczywistym. Z chłopcami miałam natomiast świetną zabawę. Efekt naszych działań był nawet zadowalający. O:
Pod choinką oczywiście nie mogło zabraknąć pociągu! Chłopcy trochę się szarpali i bili o układanie torów, potem mieliśmy problem, aby umieścić na nich ciuchcię... Kiedy jednak wszystko było już na swoim miejscu, wystarczyło jedno pstryknięcie i pociąg ruszył robiąc przy okazji mnóstwo hałasu, posapując i pogwizdując co jakąś raczej krótszą, niż dłuższą chwilę.
Zainspirowani zrobiliśmy też swój własny pociąg.
Tak całkiem przy okazji. Zagoniłam chłopców do robienia kartek świątecznych. A co! Niech mają za swoje, że się zgodzili mieć au pairkę, która jest uzależnioną od craftowania. Agni, Agni! Ale czy ty umiesz go zrobić 3D? To był największy problem. Że ja nie umiem? Ja wszystko umiem! Trochę tak po macoszemu, bez linijki, bez mierzenia, na oko, ale jest. I jesteśmy z niego dumni. Wszyscy. Bałaganu było co niemiara. Wszystko dookoła oblepione klejem. I tyyyyyle odkurzania!
W moim oknie skromnie zawisł świąteczny łańcuch. Żadnych uroczych lampeczek w tym roku. Łańcuch taki, jaki w dzieciństwie zwykłam z rodzicami robić. Mój starszy też zrobił swój, tylko jego ozdobił choinkę.
No i wbrew muzułmańskiemu nieobchodzeniu Bożego Narodzenia a także wbrew rytuałom związanym z obchodzeniem Chanuka, po pierwsze mieliśmy wspomnianą już choinkę, a po drugie pod choinką miały znaleźć się prezenty. Jakbym jakimś cudem, same z siebie, wcielały się w moim życiu zasady dyscordianizmu... Tylko co wybrać dla ludzi, których dopiero co się poznało? Kupienie czegoś dla chłopców nie było większym problemem. Jeden uwielbia Bruinsów, drugi Celticksów. Wybór padł na ręczniki. Żeby nie robić za dużej różnicy. I uwierzcie, młodszy był przeszczęśliwy - teraz wszyscy są na jakimś noworocznym rejsie, ja biedna, porzucona w domu, ale! Młodszy od razu zapytał: mamo! mogę go zabrać ze sobą na rejs? Czyli przynajmniej z jednym prezentem trafiłam.
Część świątecznych zakupów zrobiłam w Marshalls. Zostawiłam tam prawie $50. Taaaak. Kupiłam papier, w kropki, uważam, że jest ładny. Może nie idealnie świąteczny, z reniferami czy innymi typowymi wzorkami, ale prezenty wyglądały ładnie. Kupiłam plakietki prezentowe, z niedźwiedziami. Cudne! Puszkę z pocztówkami (to dla rodziny), toffi (dwa bloki, pół kilo toffi, pochłonęłam sama, było cudne). I wreszcie kamienne kostki do whisky i napojów. Takie cudo zamrażasz i wrzucasz do picia, i one tak ładnie chłodzą, ale nie rozwadniają.
Dla host mamy kupiłam, na eBayu kostkę czarnego, afrykańskiego mydła. Nie wiem, czy prezent udany, ale takie mydełko samo w sobie jest świetne. Przynajmniej ja uwielbiam. Naturalne, dobrze oczyszcza skórę. Paskudnie pachnie i chyba jeszcze paskudniej wygląda, ale miałam cichą nadzieję, że jeśli moja rodzinka lubi rzeczy organiczne, to takie coś powinno się sprawdzić.
Tagi prezentowały się cudnie. I były w opakowaniu cztery różne, więc mogłam każdemu do paczuszki przypiąć inny. W sumie nie były konieczne, bo przecież mogłam napisać markerem albo długopisem imię, ale to taki mały, zimowy akcent przy moim nieświątecznym papierze. Jak się jednak okazało, hości mieli problem, żeby rozgryźć, gdzie jest imię napisane. Taki psikus, tag trzeba było otworzyć i zajrzeć do środka.
Same pakunki, jak na mój gust, wyglądały miło.
Wigilię spędziłam z chłopcami w Muzeum Nauki, w Bostonie. Przecudne miejsce, ale może to brzmieć trochę niedorzecznie. Gdzie szykowanie kolacji? Gdzie ostatnie lepienie pierogów? Gdzie pakowanie ostatnich prezentów? No gdzie, ja się pytam, gdzie?!
Wieczorem była kolacja. Ale nie taka wigilijna, jak zwykle. Jak w Polsce. Żadnej magicznej atmosfery. Częściowo odgrzewany obiad z dnia poprzedniego. Po kolacji czas na prezenty.
U mnie w domu zawsze wtedy jest rozgardiasz. Najmłodsi pakują się pod choinkę. Kolacja wigilijna zdarza się na dwadzieścia albo i więcej osób. Ot, taka na prawdę rodzinna. Za prezent czasem trzeba coś zrobić: powiedzieć wiersz, zaśpiewać. I nikt nie wie, od kogo który prezent jest. Można się tylko domyślać.
Tutaj... było tak ładnie, rzeczowo. Najpierw chłopcy po jednym prezencie, później moja kolej a potem hości. I tak po jednym, aż do wyczerpania 'zapasów'. Uściski dla tego, od kogo się prezent otrzymało. Tęskno, smutno i chłodno. Jakoś tak. Chociaż prezenty, które dostałam, są cudne. Bluzka od jednego z moich chłopców, zielony komin od drugiego (bo Agni lubi zielony!) i buty zimowe od hostów, drogie, markowe, nawet ładne i ciepłe. Ba, ale to nie wszystko. Pod tym pretendującym drzewkiem znalazło się jeszcze jedno zawiniątko. 'Dla Nowej Au Pair'. Od przyjaciółki rodziny. To była taka miła niespodzianka, ciepły, uroczy gest, którego nie oczekiwałam. W paczuszce znalazły się wełniane skarpetki. I możecie sobie pomyśleć, że skarpetki to taka banalna rzecz. Ale ja skarpetki biorę na poważnie. Mam ich taką nieznośną kolekcję, a wszystkie są piękne! Kiedyś się pochwalę! (:
Było ani po amerykańsku, ani po chrześcijańsku, ani po polskiemu, ani po nijakiemu. Tak jakoś... Chyba wewnętrznie trochę czuję, że ja to bym jednak chciała inaczej. Ale... tu jestem, żeby się uczyć, poobserwować, dowiedzieć czegoś. Niekoniecznie muszę coś lubić, zgadzać się z czymś. Mogę przyjąć do wiadomości. Przejść przez coś. I nie jest to jakąś udręką. Świąteczny tydzień był jak najbardziej miły. Był boleśnie inny od tego, do czego przywykłam, ale był miły. To najważniejsze.
I nie zapomniałam o rodzinie i przyjaciołach. Pudełko z kartkami, które w tym momencie powinny być gdzieś w drodze. Mam nadzieję, że dotrą.
I przede wszystkim: najlepsza na poprawę humoru jest czekolada! I byłam święcie przekonana, że czekoladę kupuję. Czekoladę z toffi. Nie toffi z czekoladą., kiedy się skusiłam na cudnie zapakowane coś w zielonym pudełku. To coś okazało się jednak dwoma tabliczkami toffi oblanymi czekoladą i obsypanymi migdałami. Schrupałam, praktycznie łamiąc sobie zęby. Obie. W trzy dni. Pół kilo toffi. Uwierzycie? Obawiam się, że na drogę powrotną będzie mi trzeba zarezerwować dwa miejsca...
Reasumując: obawiam się, że moje doświadczenie odbiega trochę od tego, jak się obchodzi święta w Stanach. Moim cichym marzeniem jest tego kiedyś doświadczyć. Może nie marzeniem, marzenie to duże słowo. Po prostu chciałabym zobaczyć, jak to jest. Tak, jak na filmach. Ale wiem, że to, co się stereotypowo uznaje za polskie święta, niekoniecznie jest rzeczywistością dla każdego domu.
Różnimy się. Wszyscy się różnimy. Każdy, wszystko, w jakiś sposób odbiega od 'prototypu'.
A jak minęły Wasze święta?