piątek, 29 maja 2015

Włóczęga po górach/Hiking the Mountains

Góry. Jak myślę o górach, to mi się takie polskie Tarty wizualizują na przykład. O, takie góry, że się co najmniej pół dnia trzeba wspinać, jeśli nie dłużej. Świętokrzyskie... No to też niby góry, piękne, prawda. Ale jednak czegoś im brakuje. 
Mountains. When I think about mountains, I think Tatry for example. So tall that you have to climb at least for a half of the day if no longer. Then, we have Świętokrzyskie in Poland, we call them also mountains but however beautiful they are, there is something lacking.

Tutaj, w Georgii to są właśnie góry. Już się przyzwyczaiłam do tego lekkiego rozczarowania, jakie przynoszą. I nawet szlaki nie są jakimiś porządnymi do połażenia, 5 kilometrów to aż świat. A mnie potrzeba takiej łazęgi, takich przynajmiej 30 kilometrów z plecakiem, umęczeniu się i upocenia, wiecie. Nie każdy ma takie marzenia, rozumiem. 
Here in Georgia that is what they call mountains.I got used to it, but there is that scent of disappointment they bring. And their hiking trails are not even that long, 5 kilometers is pretty enough. When I need at least 30 kilometers with backpack getting tired and, oh well, awfully sweaty. You know, that is not something everybody dreams about, I get it.

W każdym razie, jak się nie ma, co się lubi, to się lubi co się ma. I takim oto sposobem z Anią zwiedziłyśmy chyba większość tutejszych 'gór'. Bliżej natury, bezludnie i wesoło. Zaopatrzone w prowiant i aparaty. 
But if you cannot get what you would like, you need to like what you have. And following that thought I joined Ania in her adventures and saw probably most of the hills around. After all, it's still being closer to the nature, without that many people around, cheerfully. With cameras and food.

Pierwszy raz zerwałam kliszę. Do dzisiaj serducho mnie boli.
I broke the film in my camera for the first time. There is still pain in my heart.



























































piątek, 15 maja 2015

Refleksja: Na trzy tygodnie przed końcem

Dziwnie tak jakoś. Osiemnaście miesięcy praktycznie minęło. Jeszcze to ostatnie jedenaście 'pracujących' dni i 4tego czerwca już będę w domu. Teraz, w tym momencie mam takie wrażenie, jakby czas szybko zleciał, ot pstryknięcie palcami, ale wierzcie mi, że były chwile, kiedy wydawało mi się, że nie przetrwam. Że właściwie to po co ja przedłużyłam, jak już w grudniu mogłam być w domu (myśli przełomu października-listopada); że już miesiąc na przedłużeniu minął (styczeń); że w sumie to dostałam certyfikat nauczyciela angielskiego i mogłabym już wracać, ale bilety są takie drogie... (luty); że to jeszcze tylko 100 dni do końca, ale przecież jak brałam udział w tym wyzwaniu ze 100 szczęśliwymi dniami, to jednak to był kawałek czasu (marzec). Kwiecień jakoś tak szybko zleciał, szybko i wolno. Dużo się działo, ale przed każdym nowym tygodniem sobie myślałam, że to całe siedem długich dni do przejścia, ale potem w połowie to już była środa tak szybciutko i niedziela pojawiała się nie wiadomo skąd.
It feels so weird. Eighteen months almost passed. And there is that last eleven 'working' days and on 4th of June I will be home.Right now I fill like time flew by so quickly, just a blink of an eye, but trust me, there were moments I doubted I will get to the end. there were doubts, why I even extended the stay, if I could be home in December (thoughts of November-October); the first month on extending already passed, hurrah! (January); I got my Teaching English to Speakers of Other Languages certification, so I have no further reason to stay , but tickets are so expensive (February); last 100 days, but 100 Happy Days Challenge seemed to take forever (March). April just disappeared. Actually, it disappeared and lasted forever at the same time. Before every week I felt like there is so many days to go through, but suddenly there was Wednesday and weekend was popping out of nowhere. 

No i teraz już... Prawie koniec. Zleci. A tyle trzeba zrobić. Wysłać paczkę z ubraniami, zamknąć konto, pamiętać, żeby zabrać wszystko, pożegnać się z ludźmi, których tu zostawiam z kawałkiem mojego serca. Śmiesznie, ale w ciągu ostatnich kilku tygodni poznałam parę wyjątkowych osób, tak tylko się szwendając z aparatem po okolicy.  I jechać na lotnisko. Witaj przygodo!
And right now it's almost the end. It will go fast. And there is still so many things to do! Send a parcel with clothes to Poland, quit the bank account, say goodbye to all those amazing people I met in last few weeks just by walking with my camera around. And go to the airport. Hello the adventure!

I wiecie, co jest najdziwniejsze? Że to nie odczuwam, jakby to było półtora roku z dala od bliskich, ale może jakiś tydzień, dwa wakacji. A już na pewno nie, jakbym miała do przefrunięcia ocean, z jednego kontynentu na drugi, tylko co najwyżej trasę porównywalną do tej pomiędzy Krakowem a Warszawą. Jakby to nie było nic wyjątkowego i nieosiągalnego, tylko coś absolutnie zwyczajnego i dostępnego dla każdego.
Do you know what is the most strange of all? That I do not feel like it were year and a half far away from my family, but a week or two of vacation. It absolutely do not feel like I have an ocean to cross, but just the distance from Krakow to Warsaw. Like it is nothing unique and hard to acheive, but something usual and possible to do by every single one of you.

Taka wycieczka. Kolejne doświadczenie. Na pewno nie błąd, ale wyzwanie. Demitologizowanie tej Ziemi Obiecanej, za którą Stany są uważane. Pozbawianie samej siebie złudzeń. I Was troszkę też. Przynajmniej taką mam nadzieję. Chciałabym, żebyście śledząc tego bloga poznali dobre i złe strony miejsc, w których byłam, jakkolwiek moja opinia jest zawsze subiektywna. Bo nigdzie nie jest idealnie, ale są miejsca, które odpowiadają komuś bardziej, niż inne.
Just a trip, another experience. For sure not a mistake but a challenge. Exposing the truth about this Promised Land. Destroying my illusions. And your illusions a little bit, too. At least I hope so. I wish following this blog you learn about good and bad things about places I go, however it is always my purely subjective mind. Because nowhere is perfect, but there are places better for one people than other places.

A w ogóle to nie mogę się doczekać, żeby napisać Wam dokładnie to, co o Stanach myślę. I o byciu Au Pair, i o niektórych niedorzecznych perypetiach. Jeszcze kilka tygodni cichego i pokornego trzymania języka za zębami.
By the way, I can not wait to write what I really think about the U.S.A., and about being an au pair, and about some purely ridiculous thing happening around. Just a few weeks more of keeping m mouth shut .

Buziaki.
Kisses.

czwartek, 14 maja 2015

Nowy Orlean cz.5: cmentarze/english version soon

Chciałabym napisać, że to już ostatnia notka o Nowym Orleanie, ale nie. Podzielę się jeszcze z Wami tym, co mam na kliszy, kiedy ją wywołam i polaroidami. Na 'koniec' relacji z wrażeń zostawiłam jednak coś w pewnym sensie specjalnego. Nowoorleańskie cmentarze. Jest ich kilka. Dwa z najsłynniejszch kompleksów to St. Louis i Lafayette. Ten pierwszy składa się z trzech cmentarzy w obrębie French Quarter. Na teren St. Louis No.1 wejść można po opłaceniu przewodnika ($25!), z czego oczywiście zrezygnowaliśmy. Jest na nim pochowana królowa voodoo - Marie Laveau (znacie ją z American Horror Story Coven, to ona przekonała Madame LaLaurie do wypicia eliksiru wieczności i ona też prowadziła salon fryzjerski). Podobno cmentarz został zamknięty dla turystów ponieważ ludzie stawiali krzyżyki na jej grobie, miały one przynieść szczęście i pomóc w spełnieniu życzeń. Władze miasta zirytowały się koniecznością częstego doczyszczania grobu i ustaliły, że wstęp bez przewodnika jest zabroniony. 
I'd write it's the last one post about New Orleans, but I have more photos coming soon to share with you. There are some Polaroids and film I need to take to a lab when I get back to Poland. For this kind of end I saved something special - cemeteries. There is a few of them in New Orleans, two of the most famous - St. Louis and Lafayette. The first one is a complex of three different cemeteries in the area of French Quarter (the third one is a little bit further from the two first). You can visit St. Louis No. 1 after paying for a tour guide ($25!), what we did not do, of course. As the best of my knowledge, Marie Laveau is buried right there - the voodoo queen (you know her from American Horror Story: Coven, she's the one who made Madame LaLaurie drink the potion of immortality, and she is the one who owns a hair salon). As they say, this cemetery was closed for public and tourists without a guide, because people used to mark Marie Laveau's grave with crosses, what was supposed to make dreams and wishes come true. The city was done with spending their money on neverending cleaning the grave, so they decided the entering without a guide is forbidden.

Na szczęście pozostałe cmentarze są otwarte dla każdego. 
Fortunately, the rest cemeteries is open for public without any fee.

Powstały one w XVIII/XIX wieku i nie różnią się za bardzo od siebie. Są jednak zdecydowanie inne od tradycyjnych amerykańskich cmentarzy - pewnie widzieliście na filmach te równiusieńko przycięte, soczyście zielone trawniczki z których wystają rzędy jednakowych krzyży albo tylko kamienie nagrobkowe znaczą miejsce. I nic ponadto. Dorastając w Polsce przyzwyczaiłam się do marmurowych czy granitowych płyt, chaosu wzorów, alejek tylko pozornie zorganizowanych, zadumanych figur, pyzatych aniołków i świętych patrzących w przestrzeń z tą pustką wieczności w oczach. To trochę jak Nowy Orlean, tylko że tam jest piękniej - stare, nadgryzione tym cliché zębem czasu katakumby i grobowce, mauzolea powoli obracające się w pył - tak wolno, że życia braknie, aby temu poświadczyć. Zarośnięte trawą i ciszą. Romantycznie smutne, opuszczone, ale pełne życia. Tutaj... Tutaj jest inaczej, spokojniej. Jakby Nowy Orlean nabierał powietrza w te swoje podziurawione płuca, medytował. 
The cemeteries was opened in XVIII/XIX century, and look pretty similar one to another, but way different from the American cemeteries - I bet you saw those neatly cut green grass with even more nearly aligned rows of tiny crosses or grave stones, maybe with a flower here or there, and nothing more. Growing up in Poland, I got used to marbled or or granite graves, the chaos of patterns, valleys just in theory organized, but in real not less chaotic than patterns over there, thoughtful figures, chubby angels and saints looking at you with the emptiness of eternity. It is a little bit like New Orlean, but its way more beautiful there - old, wrecked by time catacombs, graves, mausoleums slowly turning into dust - so slow that your life is not enough to witness. Overgrown with grass and silence. Romantically melancholic, abandoned but so full of life. There... There is different, more peaceful. Like New Orleans was breathing through those weird lungs, meditated. 

Wyobraźcie teraz sobie te wszystkie pogrzeby jazzowe. Magia, prawda? Nowy Orlean na wskroś przesycony jest magią. 
Can you imagine all those jazz funerals happening around? Magical, isn't it? New Orleans is surrounded by magic.  

Ach. A powód dla którego groby wyglądają tak a nie inaczej wcale nie jest związany z obawą przed zanieczyszczeniem wód gruntowych. Ich architektura i struktura jest wynikiem hiszpańskich i francuskich wpływów wchodzących w interakcję z wierzeniami ludności, z religią voodoo też. 
Ah! An the reason why the cemeteries here look that way is not really the fear of poisoning ground water, but Spanish and French influences on architecture of the city, as well as believes of people living there, also with voodoo cult. 

A teraz jeszcze jedna rzecz do wyobrażenia: Halloween w Nowym Orleanie! 
And one more thing to imagine - Halloween in New Orleans!






























I czas wracać do 'domu'. W niedzielę po południu, po odwiedzeniu Lafayette i kawie w Starbucksie ruszyliśmy w drogę. Drogę, która była nie mniej magiczna.
And the time to set off home came. Saturday, after visiting Lafayette and my coffee at Starbucks, we got on the car, and off we went. The road was not any less magical than the city. 









Chyba wspomninałam, że przed wycieczką dopadło mnie przeziębienie. Cały czas doleczałam się cukierkami na ból gardła. I jeden do mnie nawet przemówił: inspire envy - inspiruj zazdrość. Aż sobie pomyślałam, że cukierek nie mógł być bardziej w błędzie (tak, miałam dialog z cukierkiem!). Bo ważne jest to, żeby inspirować ludzi do wykraczania poza samych siebie, rozwijania się, odkrywania, nie do zazdroszczenia. Jeśli ja jestem w stanie coś zrobić, to znaczy, że każdy może - przy odrobinie pracy i wysiłku. 
Have I mention already that before the trip I was caught by flu? I had been trying to cure my sore throat with cough drops during the whole adventure . And one cough drop spoke to me with the words of wisdom: inspire envy. That got me thinking, it could not be more wrong (yeah, I had an argument with a cough drop!). Because what is important to inspire people to getting out of their comfort zones, developing their talents, not envying. If I am able to do something, with a little bit of effort and work, you are able, too.

Uściski!
Hugs!