sobota, 8 lutego 2014

Z życia Amerykanina: Pinewood Derby

To nic innego jak wyścigi ręcznie robionych samochodzików z drzewa sosnowego. Cała zabawa polega na tym, żeby samochodzik mieścił się w określonych wymiarach: wysokości - 1.25" (cala), szerokości - 1.75" i długości - 7.0". Dla tych, którzy przelicznika nie mają tak dobrze kolejno będzie to 3,17; 4,44 i 17,80. Waga malutkiej wyścigówki nie może być też większa niż 5 oz. (uncji; 141,74 gramy).

W sklepach oczywiście można kupić gotowe zestawy do przygotowania autka. W skład takiego zestawu wchodzi klocek z drewna sosnowego o odpowiednich wymiarach z dwoma wgłębieniami w których powinny mieścić się koła (tego nie wiedziałam... odkryłam dopiero później), cztery koła, cztery gwoździe i dwa ciężarki, ale już nie pamiętam o jakiej wadze.

Całość wydaje się oczywiście prosta, przynajmniej dla mnie, która krótki kawałek swojego życia spędziła w modelarni lotniczej, próbując dorównać chłopcom, i poniekąd mając przy tym sporo zabawy. Dla siedmiolatka może być nieco skomplikowana, szczególnie jeśli ów siedmiolatek czasem cierpi na brak cierpliwości.

I właściwie to myślałam, że przygotowywanie takiego auta powinno przebiegać razem z dzieckiem. W sensie, istota starsza, bogatsza doświadczeniem, wyposażona w bardziej skoordynowane zdolności manualne poparte latami praktyki i obdarzona nieco większą siłą będzie udzielać pomocy istocie młodszej w momentach, kiedy ta pomoc będzie konieczna. Tak więc czekałam na mojego siedmiolatka aż znajdzie czas, ochotę i wenę. Ale zawsze było coś. Szkoła, kolacja, film, telewizja, gra wideo, przekąska, telewizja, telewizja, telewizja, szkoła. Nie wychodziło. Aż do momentu, kiedy mój host tata oznajmił, że nie powinnam na siedmiolatka czekać, bo jeśli będę, to właściwie nie skończymy go nigdy. Więc Pinewood Derby to właściwie wyścig samochodów zrobionych przez tatusiów dla ich pociech, które nie mają czasu na wykonanie ich samodzielnie. W tym jest cała zabawa. No ale kiedy pociechy stają się tatusiami, to w końcu one zaczną robić samochody dla swoich dzieci. Równowaga zostanie zachowana.

Szczęście w nieszczęściu, mój siedmiolatek dzisiaj się rozchorował. Więc mieliśmy sporo czasu na kończenie auta (wyścig jutro). Więc je pomalowaliśmy, umocowaliśmy koła i ciężarki, i obfociliśmy. Siedmiolatek oczywiście pomagał, jak mógł. I robił to bardzo chętnie. A host tata nagrodził efekty naszej pracy słowami 'to najlepszy samochód, jaki do tej pory miałeś!'. No dumna jestem, no! Ja, humanistka, podołałam. Chociaż pewnie przydałaby mi się znajomość fizyki, żeby wiedzieć, gdzie umieścić ciężar tak, żeby autko się jak najszybciej rozpędzało. Oczywiście host też miał w tworzeniu auta swoją rolę - poprzylepiał cieżarki!

Jutro przyjdzie czas na umieszcznie auta w specjalnej rynience wraz z innymi autkami i zobaczenie, które zjeżdża szybciej. Moja host mama odradziła mi jechanie z nimi (jeśli pojedziesz, utkniesz na kilka godzin!).

Chyba zastosuję się do rady, YMCA jest ważniejsze. Muzeum sztuki w Atlancie też, zdecydowanie. Mimo to przez cały dzień, aż do poznania wyników, będę krzyżować palce!













 Zdjęcia oczywiście pracowicie robił siedmiolatek (;

sobota, 1 lutego 2014

O tym, jak śnieg sparaliżował Atlantę

Śnieg zdaje śię mnie prześladować w USA. Jak by nie było, bardzo go lubię, ale w miejscach, gdzie się zwykle nie pojawia, może spowodować wiele problemów. Tak, Atlanta jest jednym z takich miejsc. Mój Host Tata stwierdził kiedyś, że jeśli nie lubisz aktualnej pogody a mieszkasz tutaj, wystarczy, że poczekasz kilka minut. 

Moje doświadczenie podpowiada mi, że jest w tym sporo prawdy. 

Poniedziałek był słoneczny. Chyba +15 stopni w Celsjuszach (Fahrenheita ciągle nie do końca ogarniam). Wtorek zaczął się mroźnie. I w sumie nie musiało to oznaczać nic strasznego, tylko że po południu zaczął padać śnieg. Śnieg. To bardzo wielkie słowo. Bo śnieg tu zwykle nie pada. Ostatni był dwa lata temu, jak słyszałam. 

I teraz, co dla biednej dziewczynki z polski mogłoby się wydawać niedorzeczne, cała Atlanta została sparaliżowana. Szkoły pozamykane (od wtorkowego popołudnia do piątku włącznie). Sklepy pozamykane. Kawiarnie pozamykane. Życie zanikło. I aż boli, kiedy sobie przypominałam, jak któregoś roku, będąc już na studiach, spoglądałam w swój grafik i patrzyłam, czy dzisiaj mam tylko wykłady, które ewentualnie mogłabym sobie odpuścić, bo na zewnątrz było śniegu po pas a oddech zamarzał... 

Już w Bostonie będąc dziwiłam się ogólną społeczną paniką na widok padającego śniegu... Ale tak właściwie to teraz chyba lepiej rozumiem.

Dla nas to białe coś padające z nieba jest całkiem normalne. Jesteśmy przyzwyczajeni. Właściwie to poddajemy się temu zjawisku z pewną rezygnacją (osobiście biały puch lubię, najbardziej kiedy oddzielają mnie od niego ściany, okna i dach, a i może jeszcze przytulny koc). Mamy nawet w szkołach odpowiednią edukację: gdzie się ślizgać, kiedy na lód nie można wchodzić, jak się ubrać, że żółtego śniegu lepiej nie jeść.

Tutaj... Chłopcy wybiegali z domu w koszulkach z krótkim rękawkiem, absolutnie zachwyceni. Znosili do kuchni garści śniegu, który mieszali ze Spritem a potem pili. Jeden z nich w ogóle nie uważał, że powinien założyć skarpetki. Ślizgali się z podjazdu prosto na ulicę. Wewnętrznie łapałam się za głowę i tylko próbowałam wyglądać zza drzwi, czy nie daj Boże jakiś samochód się zbliża. Podrzucałam kurtki i rękawiczki, wciskałam czapki na głowy. Kłóciłam się o założenie skarpetek. Nah, nah! Bo ja wiem, jak się ze śniegiem obchodzić!

We środę (albo czwartek?) poszliśmy z Hostem i chłopcami do Lullwater Park. Przepiękne miejsce. Zdjęcia poniżej.

Ludzie zdawali się nie posiadać absolutnie podstawowej wiedzy o ślizganiu z górki. Brakowało im też wyposażenia, natomiast nadrabiali wyobraźnią: kartony, pokrywki, blachy do pieczenia - czyli sprzęt kiedy nie masz sanek - poszły w ruch. Znalazłam też porzucone rękawiczki. I natknęłam się na widok osób siedzących sobie jakby nigdy nic, jakby to był najpiękniejszy wiosenny dzień, na trawie przykrytej śniegiem, rozmawiających i coś popijających. 

Chłopcy byli rozczarowani trochę, bo nie poślizgali się tak, jak oczekiwali. Za to mieliśmy małą wojnę na śnieżki. Dla mnie było cudnie.

Dzisiaj, w sobotę, ze śniegu zostały tylko marne namiastki szaroburych plam, resztki lodu gdzieniegdzie i ogromne kałuże.